piątek, 30 stycznia 2015

Zbłąkane dusze: Skradzione wspomnienia (PC) - recenzja



Klaun niekoniecznie musi kojarzyć się z pociesznym osobnikiem, którego zadanie polega na rozbawianiu publiczności. Swego czasu Stephen King zaprezentował zgoła odmienny wizerunek owego jegomościa. W powieści „To” autorstwa amerykańskiego pisarza, mieliśmy bowiem do czynienia z klaunem, który wolał odbierać ludzkie życie zamiast je uprzyjemniać. Podobne „hobby” wybrał sobie również błazen, pełniący rolę głównego czarnego charakteru w casualowej grze Zbłąkane dusze: Skradzione wspomnienia.

Delikwent z produkcji rosyjskiego studia Alawar Friday’s Games jest mniej wybredny od potwora z książki Kinga, ponieważ gustuje zarówno w dzieciach, jak i dorosłych. Osoby, które wpadną w jego łapska, muszą zaś liczyć się z utratą duszy oraz przemianą w drewnianą lalkę. Zanim jednak na scenę wkroczy ów wypacykowany złoczyńca, twórcy przybliżają nam inne postaci ze Skradzionych wspomnień. Otóż fabuła rozpoczyna się w domu niejakiej Rose Carter. Kobietę poznajemy w dniu urodzin córki o imieniu Julie. Obie bohaterki starają się zachować uśmiech na twarzy, mimo że Brian, mąż pani Carter, zniknął jakiś czas temu bez słowa.

wtorek, 27 stycznia 2015

"Zagubiona podróż" - recenzja



Trójkąt Bermudzki od dawna figuruje w kręgu zamiłowań badaczy zjawisk paranormalnych, a wszystko to za sprawą dziwnych zaginięć łodzi i samolotów, jakie odnotowano w owym rejonie Atlantyku. Zagadka ta fascynuje również Aarona Robertsa, protagonistę obrazu pt. „Zagubiona podróż” w reżyserii Christiana McIntire’a. Mężczyzna interesuje się nią jednak nie tylko dlatego, że sam należy do wielbicieli niewytłumaczalnych zdarzeń. Dla pana Robertsa, tajemnica Trójkąta ma bowiem wymiar osobisty...

W rejonie Bermudów, zaginął przed laty statek Corona Queen, na pokładzie którego płynął ojciec Aarona wraz ze swoją drugą żoną. Jak wiadomo, tego rodzaju tragedie nie dają o sobie zapomnieć, zwłaszcza jeśli dotyczą własnej rodziny. Bohatera filmu dręczą na dodatek wyrzuty sumienia, gdyż pożegnanie z tatą odbyło się w niezbyt miłej atmosferze. Cóż, był wtedy małym chłopcem, a ponadto nie mógł przewidzieć, iż widzi rodziciela po raz ostatni. Przykre wydarzenia z przeszłości stają się więc swoistą obsesją Aarona, a niesamowita otoczka towarzysząca zniknięciu ojca pcha mężczyznę w stronę tego, co niezwykłe.

Pewnego dnia, pojawia się szansa na chociażby częściowe wyjaśnienie losu pasażerów Corony Queen. Ni stąd ni z owąd, statek powraca na wody oceanu. Pan Roberts nie będzie bynajmniej jedynym, którego w szczególności zafrapuje owe zdarzenie. Scenarzyści szybko wprowadzają na arenę drugą główną postać, a konkretnie dziennikarkę Danę Elway. Kobieta wręcz z ekscytacją reaguje na wieść o odnalezieniu Corony, aczkolwiek kieruje się zgoła odmiennymi powodami. Dana pragnie zebrać materiał życia i zarazem podratować karierę, ponieważ czuje na karku oddech młodszej konkurentki, chętnej do przejęcia jej stanowiska.

piątek, 23 stycznia 2015

"Kobieta w czerni" - recenzja


Czy istnieje życie po Harrym Potterze? Podejrzewam, że niejedna osoba zadawała sobie takie pytanie w kontekście odtwórcy roli słynnego czarodzieja – Daniela Radcliffe’a. W końcu występ w głośnym i dochodowym cyklu wiąże się nie tylko ze splendorem oraz napływem sporej gotówki, lecz również z ryzykiem dożywotniego zaszufladkowania. Podobne myśli prawdopodobnie przemknęły też po głowie samego zainteresowanego, który jak każdy inny ambitny aktor zapewne nie chciałby być pamiętany wyłącznie dzięki jednej kreacji. Odważną próbę zerwania z dotychczasowym wizerunkiem podjął jeszcze przed zakończeniem czarodziejskiej sagi, pojawiając się w kontrowersyjnej sztuce teatralnej „Equus”. Z kolei po ostatniej części Harry’ego Pottera, zagrał w horrorze „Kobieta w czerni”, a zatem w obrazie skierowanym do innej publiczności niż przygody młodego adepta magii.

Film w reżyserii Jamesa Watkinsa powstał na podstawie powieści autorstwa Susan Hill i jest już drugą adaptacją owej książki. Daniel Radcliffe wciela się tutaj w postać angielskiego notariusza Artura Kippsa, który odbywa podróż służbową do miejscowości o nazwie Crythin Gifford. Jego zadanie polega na uregulowaniu spraw majątkowych świętej pamięci Alice Drablow, właścicielki pobliskiego Domu na Węgorzowych Moczarach. Jak się okazuje, mężczyznę czeka wyjątkowo trudne zadanie, gdyż miejscowy adwokat wręcz wypycha go z Crythin Gifford. Niezbyt życzliwie zachowuje się też reszta społeczności, która nie ma ochoty rozmawiać z Arturem ani nie życzy sobie jego obecności. Kipps nie może jednak ot tak wyjechać z uwagi na ultimatum, jakie dostał od swojego szefa. Porzucając otrzymane zlecenie, pożegnałby się bowiem z pracą w kancelarii prawniczej. Oprócz tego nasz bohater nie potrafi odpędzić od siebie dziwnych przeczuć związanych z nieprzyjaznym nastawieniem mieszkańców Crythin Gifford. Tak więc nie poddaje się i kontynuuje misję, nie zapominając oczywiście o odwiedzeniu posiadłości zmarłej kobiety.

środa, 21 stycznia 2015

Nihilumbra (PC) - recenzja



Wśród gier niezależnych, pieszczotliwie zwanych „indykami”, nie brakuje produkcji z wyraźnie artystycznym zacięciem. Twórcy owych tytułów często pragną zaserwować odbiorcom nie tylko zwykłą zabawę, lecz również skłonić ich do różnych przemyśleń. Czasem jednak pogoń za artyzmem powoduje, że takiemu projektowi bliżej do czegoś w rodzaju ciekawego eksperymentu niż do pełnoprawnej gry. Na szczęście Nihilumbra to zarówno źródło udanej rozrywki, jak i małe dzieło sztuki.

Projekt niewielkiego studia BeautiFun Games z Hiszpanii początkowo zawitał wyłącznie na urządzenia przenośne z systemem iOS. Sukces na platformach mobilnych sprawił, iż kwestią czasu stało się powstanie wersji na komputery PC. Do czynników, które przesądziły o powodzeniu Nihilumbry, śmiało można zaliczyć fabułę. Chociaż scenariusz nie jest zbyt rozbudowany, niesie on ze sobą silny ładunek emocjonalny, a także pozostawia odbiorcy szerokie pole do interpretacji. Przedstawiona w grze historia koncentruje się wokół losów niejakiego Borna. Już samo imię owej istoty nie zostało wybrane przypadkowo, gdyż kontrolę nad postacią przejmujemy tuż po jej narodzinach. Przydomek ten w pewnym sensie odnosi się również do przebudzenia świadomości bohatera. Nasz protagonista powstaje bowiem z nicości, w której nie ma miejsca na takie pojęcia jak samodzielność, indywidualizm czy uczucia. Tymczasem Born wyróżnia się na tle swoich pobratymców, bezmyślnie podporządkowanych macierzystej Pustce.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

"Wyspa dinozaura 2" - recenzja



Pierwsza część „Wyspy dinozaura” nie była wybitną animacją i wyraźnie odstawała od najlepszych bajek, lecz w ogólnym rozrachunku spisywała się nie najgorzej w kategorii przyzwoitej rozrywki dla małych dzieciaków. Niestety, kontynuacji nie udało się utrzymać niezbyt wygórowanego progu, jaki ustanowiła jej poprzedniczka. To do bólu przeciętna produkcja, a na dodatek, w pewnym momencie kwestionuje samą siebie w roli obrazu przyjaznego najmłodszych widzom.

Druga odsłona niemieckiego cyklu, który bazuje na powieści dla dzieci autorstwa Maxa Kruse, ponownie zabiera odbiorców na tropikalną wysepkę Tikiwu, położoną gdzieś wśród wód Pacyfiku. Znajduje się tam szkółka gadających zwierzaków, którą prowadzi profesor Horacjusz Tibberton. W „jedynce” wesołą gawiedź zasilił Dino, natomiast w „dwójce” do owego grona dołącza panda o imieniu Babu. I to właśnie jej przybycie będzie nie w smak tytułowemu dinozaurowi, który przywykł do przebywania w centrum zainteresowania pozostałych mieszkańców wyspy. Chociaż rozkoszna Babu bardzo lubi głównego bohatera, ten uważa pandę za przysłowiowy wrzód na tyłku.

Rozgoryczony Dino strzela zatem focha i postanawia opuścić przyjaciół, do czego zresztą skłania go nie tylko zachwyt bliskich nad tzw. nowym nabytkiem.  Pretekst, który pomaga mu podjąć ostateczną decyzję o wyprowadzce, nie każe na siebie długo czekać. Ta na pozór idealna okazja nadciąga wraz z biznesmenem Barnabą, właścicielem wielkiego parku rozrywki. Jako że arabscy inwestorzy żądają obecności dinozaura w wesołym miasteczku, mężczyzna proponuje naszemu protagoniście zatrudnienie. Układ wygląda na korzystny dla obu stron – Barnaba rozkręci biznes tak, by hajs się zgadzał, zaś Dino będzie mógł przez cały czas błyszczeć. Maluch z radością przyjmuje ową ofertę, ale rzeczywistość brutalnie weryfikuje jego oczekiwania.

piątek, 16 stycznia 2015

"Ciemny brzeg", Susan Howatch - recenzja




Milioner Jon Towers, bohater powieści „Ciemny brzeg”, postanawia porzucić stan wdowieństwa i ponownie się ożenić, a jego wybór pada na młodziutką Sarę. Mężczyzna widzi we wrażliwej dziewczynie idealną połowicę, zawsze wiernie wypatrującą powrotu męża z pracy. Póki co normalna proza życia (regularne obiadki, prasowanie, cerowanie skarpetek itd.) musi jednak poczekać, bynajmniej nie dlatego, że państwo młodzi pragną się uprzednio wyszaleć. Najpierw trzeba rozwiązać pewien bardzo poważny problem, o ile w ogóle da się z nim uporać…

Wyżej wspomniany tytuł wyszedł spod pióra urodzonej w Anglii Susan Howatch, która od dziecka planowała związać swoje życie z literaturą. Przeniesie pasji na grunt zawodowy powiodło się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy miała już za sobą ukończone studia prawnicze. Wtedy to przeprowadziła się do Stanów Zjednoczonych, poślubiając tam rzeźbiarza i pisarza Josepha Howatcha. Wkrótce potem, a konkretnie w roku 1965, nastąpiła premiera jej debiutu wydawniczego. Ową pozycją był właśnie „Ciemny brzeg”, stanowiący dość zgrabne połączenie powieści gotyckiej z kryminałem.

Wracając do przedstawionej w książce historii, cieniem na szczęściu Sary i Jona kładzie się sprawa sprzed dziesięciu lat. Mianowicie chodzi o Sofię, pierwszą żonę bogacza, która zginęła w wyniku upadku z klifu. Co prawda jej śmierć została oficjalnie uznana za wypadek, ale nie od dziś wiadomo, że czas nie potrafi tak łatwo wymazać rodzinnych tragedii. Zwłaszcza takich, które owiane są tajemnicą i licznymi niedomówieniami. O nieszczęśliwym losie poprzedniej pani Towers krążą różne przypuszczenia, począwszy od samobójstwa, a skończywszy na morderstwie z premedytacją. Wśród potencjalnych podejrzanych nie brakuje oczywiście Jona, tym bardziej iż małżeństwo z Sofią nie należało do udanych.

środa, 14 stycznia 2015

"Morderstwo w Orient Expressie", Agatha Christie - recenzja


Gdybym została poproszona o podanie najlepszych autorów kryminałów, nie zgrzeszyłabym zbytnią oryginalnością przy udzielaniu odpowiedzi. Wśród wymienionych przeze mnie nazwisk, nie mogłoby oczywiście zabraknąć Agathy Christie, z której twórczością zetknęłam się jeszcze w czasach dzieciństwa. Powieści angielskiej pisarki od lat przyciągają kolejne pokolenia czytelników, zachwycających się kunsztem literatki w układaniu misternych intryg kryminalnych. Do największych dzieł Christie bezsprzecznie należy „Morderstwo w Orient Expressie”, które doczekało się zarówno wersji filmowych, jak i adaptacji w formie gry komputerowej.

Książka ta opowiada o śledztwie przeprowadzanym przez jedną z najsłynniejszych postaci literackich - belgijskiego detektywa Herkulesa Poirota. Przy konstrukcji powieści autorka wykazała się precyzją godną szwajcarskiego zegarmistrza, ponieważ praktycznie każdy element odgrywa istotną rolę w fabule. Historia została podzielona na trzy główne segmenty, które składają się z pomniejszych rozdziałów. Pierwszą część można potraktować jako swego rodzaju prolog, który wprowadza odbiorców w świat powieści. Partia opatrzona tytułem „Fakty” pozwala nam się bowiem zaaklimatyzować w owym uniwersum, a także zaznajomić z poszczególnymi postaciami. Akcja startuje na terenie dworca kolejowego w Syrii, gdzie detektyw z charakterystycznym wąsikiem szykuje się do odjazdu pociągiem o nazwie Taurus Express. Po rozwiązaniu kolejnej sprawy, nasz protagonista ma zamiar wyjechać na kilka dni do Stambułu. Niestety, musi porzucić urlopowe plany z uwagi na nagłą konieczność uregulowania pewnych obowiązków zawodowych. Tak więc szybko opuszcza tureckie miasto i rusza w podróż tytułowym Orient Expressem.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Deponia (PC) - recenzja



Deponia nie wydaje się być idealnym miejscem na spędzenie wymarzonego urlopu, a wszystko przez pewien bardzo istotny szczegół. Owa planeta stanowi bowiem jedno wielkie wysypisko śmieci. Co jak co, ale składowisko wszelkiego rodzaju odpadów nie kojarzy się z luksusową egzystencją ani ekologicznym trybem życia. Wśród tych niezbyt świeżych oparów mieszkają jednak ludzie i udaje im się tam w miarę normalnie funkcjonować. Oczywiście taki stan rzeczy nie oznacza, że pogardziliby lepszymi warunkami. Ba, niejaki Rufus z uporem maniaka próbuje opuścić powierzchnię zagraconego globu. To właśnie w jego skórę wskoczy gracz, który zdecyduje się uruchomić produkcję autorstwa Daedalic Entertainment.

Odpowiedzialny za Deponię deweloper zdążył wyrobić sobie renomę w segmencie tytułów point’n’click. Wystarczy wypowiedzieć na głos nazwę studia, aby wielu miłośników przygodówek zaczęło czujnie nadstawiać uszu w oczekiwaniu na doniesienia o jego kolejnych projektach. Firma ta słynie z tradycyjnego podejścia do gatunku, zarówno pod względem rozgrywki, jak i szaty graficznej. Ponadto szczyci się umiejętnością opowiadania dobrych historii. Przyznam, iż sama zaliczam się do grona wielbicieli tytułów sygnowanych przez Daedalic Entertainment. Niemiecki producent podbił moje serce m.in. za sprawą baśniowego The Whispered World oraz proekologicznego A New Beginning. Dlatego też musiałam zaopatrzyć się w Deponię i sprawdzić, czy opowieść ze śmieciami w tle zdoła oczarować mnie tak jak wymienione wcześniej pozycje.

niedziela, 11 stycznia 2015

"Droga", Cormac McCarthy - recenzja




Jak wyglądałby świat po olbrzymiej katastrofie? Co stałoby się z ludźmi, którym przyszłoby egzystować bez pracy, dachu nad głową, prądu, a także bez stałego dostępu do wody oraz żywności? Czy można zachować człowieczeństwo żyjąc długo w tak ciężkich warunkach? Na tego rodzaju pytania stara się odpowiedzieć słynny amerykański pisarz Cormac McCarthy w powieści pt. „Droga”. W swoim dziele nie skupia się jednak wyłącznie na malowaniu pesymistycznej wizji przyszłości. Postapokaliptyczne realia posłużyły bowiem autorowi za tło do przedstawienia historii o miłości pomiędzy rodzicem a dzieckiem.

Cormac McCarthy nie tłumaczy jak doszło do kataklizmu ani jaka była jego natura. Amerykański literat od razu rzuca czytelników do wykreowanego przez siebie koszmaru, każąc szybko oswoić się z ponurą rzeczywistością. W takich okolicznościach poznajemy ojca i syna, czyli protagonistów, wokół których koncentruje się akcja utworu. Nawet retrospekcje z udziałem żony głównego bohatera przenoszą nas do czasów, kiedy zniszczony świat stanowi utrwaloną już codzienność. Wszędzie jest dosłownie szaro, widać ruiny i zgliszcza, a ponadto brakuje oznak życia ze strony fauny oraz flory. Na ulicach dawnych miast przemysłowych porozrzucane zostały takie graty jak stare meble czy elektronika. Kiedyś człowiek nie potrafił obejść się bez owych sprzętów, ale obecnie przestają one mieć jakiekolwiek znaczenie. To tylko nic nie warte śmieci... Z kolei na przykładzie przystani autor pokazuje degradację miejsc, gdzie ludzie często przebywali w celach rekreacyjnych. Teraz beztroski wypoczynek należy do przeszłości. Odwiedzona przez bohaterów przystań przypomina wymarłe cmentarzysko, zaś łódki tkwią częściowo zatopione w wodzie, która przeobraziła się w mętne bajoro.

piątek, 9 stycznia 2015

"Coś" (2011) - recenzja



Pamiętam, jak w dzieciństwie ujrzałam telewizyjną zapowiedź filmu „Coś” Johna Carpentera. Reklama od razu skusiła mnie obietnicą klimatycznej opowieści o groźnej pozaziemskiej istocie. Poprosiłam wtedy rodziców, żeby nie planowali oglądać niczego innego w porze emisji obrazu. Na szczęście, nie byłam aż tak malutka, by odmawiać mi każdej produkcji z elementami grozy. Poza tym, domownicy przyzwyczaili się, że mieszka wśród nich małoletnia fanka „Z Archiwum X” oraz wszelakich historii o obcych formach życia. Tak więc ochoczo usiadłam przed telewizorem i bez problemów wytrwałam do końca seansu mimo późnej godziny, a także regularnych bloków reklamowych. Film miał już swoje lata, lecz dosłownie wbijał w fotel perfekcyjnie wykreowanym nastrojem osaczenia wespół z przerażającymi postaciami obcego. Dlatego też zasłużenie cieszy się on opinią kultowego dzieła. A jako że kino lubi sięgać po sprawdzone pomysły, „Coś” musiało kiedyś powrócić na srebrne ekrany. Doniesienia na temat nowej wersji śledziłam z ciekawością i zarazem z lekką niepewnością. Zastanawiałam się nad sensem powstawania kolejnego obrazu skoro horror z 1982 r. dzielnie zniósł próbę czasu. Nie powstrzymało mnie to bynajmniej przed zapoznaniem się z produkcją w reżyserii Matthijsa van Heijningena Jr.

środa, 7 stycznia 2015

"Tajemnicza kobieta", Victoria Holt - recenzja



Z twórczością Victorii Holt po raz pierwszy zetknęłam się kilka lat temu dzięki mamie, która poleciła mi lekturę „Dworu na wrzosowisku”. Zachęcona opinią rodzicielki, postanowiłam sięgnąć po tę powieść, zwłaszcza że nie stronię od romantycznych historii z akcją osadzoną w przeszłości, a także z tajemnicami w tle. Pozytywne wrażenia, jakie pozostawiła po sobie owa książka, sprawiły, iż moja przygoda z literaturą pani Holt nie zakończyła się na jednym tytule. Po „Dworze…” przyszła pora m.in. na „Ruchome piaski”, „Dom tysiąca latarni”, „Legendę o siódmej dziewicy”, a w ostatnim czasie na „Tajemniczą kobietę”.

Fabuła powieści przenosi czytelników do drugiej połowy XIX wieku i pozwala prześledzić losy niejakiej Anny Brett. Chociaż główna bohaterka nie przymiera głodem, życie nie szczędzi jej przykrych komplikacji. Najmniej zawirowań zaznała we wczesnym dzieciństwie, spędzonym wraz z rodzicami w Indiach. Co prawda służący w wojsku ojciec przynosił mundurowe nawyki do domu, lecz Anna bardzo dobrze rozumiała się za to z matką, którą ceniła za żywiołową osobowość i urodę. Później jednak musiała zamieszkać u ciotki Charlotte w Anglii, by zdobyć tam odpowiednie wykształcenie. Mimo że dziewczyna przyzwyczaiła się do nowych warunków, wyczekiwała końca swojej edukacji, gdyż zgodnie z obietnicą rodziców miała wtedy wrócić do Indii. Niestety, plany te rozpadają się niczym domek z kart…

poniedziałek, 5 stycznia 2015

The Night of the Rabbit (PC) - recenzja



Koniec wakacji bądź urlopu ma to do siebie, że nad człowiekiem wisi wtedy perspektywa szybkiego powrotu do nauki lub pracy. Dlatego też z reguły nie wzbudza aż takiej radości jak pierwsze dni wolne od obowiązkowych zajęć. Niemniej nie musi wiązać się z serią smutnych westchnień czy innych form wyrażania żalu – zawsze lepiej spędzić ten okres tak, aby nie tracić pozytywnej energii. Dla przykładu Jerzyk, któremu zostały zaledwie dwa dni wytchnienia, zamierza przeżywać ciekawe przygody. Nie przypuszcza jednak, jakie niespodzianki zgotuje mu wówczas los.

Dwunastoletni Jeremiasz Orzech, zdrobniale nazywany Jerzykiem, jest głównym bohaterem przygodówki The Night of the Rabbit, autorstwa popularnego wśród miłośników gatunku Daedalic Entertainment (m.in. The Whispered World, A New Beginning, trylogia Deponia). Jak zasygnalizowałam we wstępie, chłopiec ani myśli dołować się nieuchronnym początkiem roku szkolnego, lecz chce korzystać z uroków wakacji póki to jeszcze możliwe. Ma zresztą odpowiednie do tego warunki, gdyż mieszka w malowniczej okolicy z dala od zgiełku wielkiego miasta. I choć przygodowe plany Jerzyka raczej nie wykraczają poza najbliższe okolice, wielka podróż sama upomni się o sympatycznego młodzieńca. Na ową wyprawę zaprosi go zaś elegancko wystrojony biały królik, który przedstawia się jako Markiz de Hoto. Enigmatyczny jegomość twierdzi, że jest potężnym magiem i pragnie przyjąć Jerzyka na swojego ucznia. Chłopiec wykazuje duże zainteresowanie tą propozycją, co nie dziwi zważywszy na jego marzenia o zostaniu czarodziejem. Oferta Markiza jest rzeczywiście kusząca, ponieważ proponuje on kształcenie na Obieżydrzewa – maga ze specjalizacją w dziedzinie podróży pomiędzy równoległymi światami.