środa, 29 lipca 2015

"Catherine", "Amanda", Nora Roberts - recenzja


Zachęcona pozytywnymi wrażeniami, jakie pozostawił po sobie pierwszy tom kolekcji „Książek o miłości” Nory Roberts, nie omieszkałam sięgnąć po kolejny, tym bardziej że cenię twórczość amerykańskiej pisarki. Nie chciałam zresztą przegapić okazji do ponownego spotkania z siostrami Calhoun oraz ich zakręconą cioteczką Coco. Czy lektura tejże pozycji podążyła drogą poprzedniczki, oferując miły sposób na spędzenie wolnego czasu? A jakżeby inaczej!

Podobnie jak w przypadku otwierających serię „Lilah” i „Suzanny”, mamy tu do czynienia z zestawem dwóch powieści: „Catherine” oraz „Amandą”. Tytułowe protagonistki są siostrami głównych bohaterek historii, które zawierała pierwsza część kolekcji. Akcja obu opowieści została osadzona w wyspiarskim mieście Bar Harbor, gdzie mieści się należąca do kobiet rezydencja Towers. Niestety, rodzinna posiadłość już niedługo może przestać być ich własnością, czego dowiadujemy się rozpoczynając lekturę „Catherine”. Do miasta przyjeżdża bowiem magnat hotelowy Trenton „Trent” St. James III, który z polecenia ojca ma sfinalizować negocjacje w sprawie zakupu Towers. Nie jest przy tym na straconej pozycji, mimo że siostry Calhoun oraz ich ciotka Coco darzą dom ogromnym sentymentem. Cóż jednak poradzić, skoro utrzymanie takich włości wymaga dużych nakładów finansowych, a kobiety nie grzeszą obecnie nadmiarem gotówki?

poniedziałek, 27 lipca 2015

"Faceci od kuchni" - recenzja

O tym, że Francuzi potrafią zrobić uroczą komedię kulinarną, przekonaliśmy się już w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, wraz z premierą filmu pt. „Skrzydełko czy nóżka”. „Faceci od kuchni” w reżyserii Daniela Cohena podążają podobną drogą co słynny obraz Claude’a Zidiego, opowiadając o kuchni z przymrużeniem oka. I choć raczej nie zyskają statusu równego klasykowi z Louisem de Funèsem, nie brak im ani wdzięku, ani humoru.

Fabuła produkcji z 2012 roku zderza ze sobą dwóch kucharzy, których zarówno coś łączy, jak i dzieli. Jednym z nich jest Jacky Bonnot – młody mężczyzna rozmiłowany w sztuce gotowania. Co ciekawe, to właśnie kulinarna pasja komplikuje życie bohatera, lecz bynajmniej nie dlatego, że notorycznie przypala mięso na patelni czy piecze zakalce zamiast apetycznych ciast. Wręcz przeciwnie, Jacky posiada olbrzymi talent w tej dziedzinie, przygotowuje przeróżne smakowite dania, a składniki potraw rozpoznaje nawet po samym zapachu. Niestety, nie może znaleźć stałej pracy, mimo iż szuka fuchy w branży. Owszem, zatrudniają go, ale potem szybko zwalniają. Mężczyzna chce bowiem serwować wyrafinowane jedzenie w zwykłych restauracjach i barach, co w tego typu lokalach nie jest mile widzianym podejściem.

piątek, 24 lipca 2015

Calm Waters - zapowiedź

Ludzie zazwyczaj chętnie korzystają z urlopu, aczkolwiek mają do niego różne nastawienie. Dla jednych to czas beztroskiego leniuchowania tudzież szalonej zabawy z dala od rodzinnego miasta. Z kolei inni traktują wakacyjny wyjazd jako próbę uporania się z bolesną przeszłością i rozpoczęcia życia od nowa. Główny bohater gry przygodowej pt. Calm Waters należy właśnie do tej drugiej grupy. Nie podjął jednak najlepszej decyzji przy wyborze idealnego miejsca na wypoczynek.

Thriller, którego opracowaniem zajmuje się niezależne Tayanna Studios, przybliży nam losy niejakiego Petera Taylora. Mężczyzna cierpi po stracie żony, ale najgorsze chwile już minęły. W związku z tym pan Taylor postanawia spędzić tydzień w pewnym miasteczku, które leży  na odludnej greckiej wysepce. Niestety, nie zazna spokoju rodem z tybetańskiego klasztoru, mimo że portowej mieściny nie nawiedzają tłumy turystów. Szykują mu się za to dość mocne wrażenia. Peter dowiaduje się, iż znikają tam zarówno przyjezdni, jak i miejscowi. Co ciekawe, policja nie wykazuje należytego zainteresowania regularnymi zaginięciami, a żyjący w okolicy ludzie zdają się skrywać jakąś tajemnicę Być może istnieje związek pomiędzy owymi zdarzeniami i inną, sąsiednią wyspą, skąd ponoć dochodzą w nocy złowieszcze krzyki. Niemniej wszelkie pytania na ten temat zostają szybko ucinane.

poniedziałek, 20 lipca 2015

"Ja, Frankenstein" - recenzja

Klasyka literatury to łakomy kąsek dla wszelkiej maści twórców, którzy pragną zaserwować odbiorcom własne wersje uznanych dzieł. Do szczególnie często przerabianych utworów należy „Frankenstein” autorstwa Mary Shelley. Niestety, sięgnięcie po tę powieść nie zawsze przełożyło się na udany efekt końcowy. Tak właśnie jest w przypadku filmu „Ja, Frankenstein” Stuarta Beattiego, który nie podbił ani serc krytyków, ani kinowych sal.

Fabularną podstawę obrazu stanowi nie tylko książka Mary Shelley, lecz również komiks Kevina Grevioux. Przedstawiona w filmie historia luźno poczyna sobie z literackim pierwowzorem z XIX wieku, starając się jednocześnie być jego kontynuacją. Pierwszym minutom akcji towarzyszy głos narratora, zaś funkcję tę pełni ożywiony przez Wiktora Frankensteina stwór. Główny bohater, który otrzymuje tu imię Adam, w telegraficznym skrócie przybliża nam najważniejsze wydarzenia z powieści, po czym rozpoczyna się właściwy wątek produkcji. Mianowicie słynne monstrum zostaje zauważone przez dwa przeciwne obozy - demony oraz gargulce. Motyw ten przywodzi skojarzenia z popularną serią Underworld, której współtwórcą jest zresztą przywołany wcześniej Grevioux. Tam także mieliśmy do czynienia z konfliktem dwóch grup nadnaturalnych istot, a konkretnie wampirów i wilkołaków.

sobota, 18 lipca 2015

Toby: The Secret Mine - zapowiedź

Przeglądając gry zgłoszone na Steam Greenlight, można znaleźć przeróżne tytuły. I nie chodzi mi akurat o najbardziej oczywistą rzecz, czyli podział gatunkowy. O zielone światło walczą zarówno niezbyt, delikatnie mówiąc, udane projekty, jak i takie, które zapowiadają się całkiem nieźle. W obu wyżej wspomnianych grupach nie brak zaś gier podobnych do innych, bardziej popularnych produkcji. Dla przykładu, czeski Toby: The Secret Mine przypomina Limbo autorstwa duńskiego studia Playdead. Szczęśliwie dla wszystkich zainteresowanych, nie wygląda na ubogiego krewniaka „indyczego” hitu z 2011 roku.

Takie wrażenie sprawiają przynajmniej opublikowane przez producenta screenshoty wraz z trailerem. Odczucia te są jak najbardziej pozytywne, zwłaszcza że opracowaniem Toby’ego zajmuje się zaledwie jeden człowiek – Lukas Navratil. A kim w ogóle jest główny i zarazem grywalny bohater niezależnego projektu? Bliższe szczegóły na temat tożsamości owej istoty nie są póki co znane, ale wiadomo, jaki przyświeca jej cel. Otóż Tobiaszek wyruszy na poszukiwanie porwanych przyjaciół, których musi odnaleźć zanim okaże się, że sam zaginął. Brzmi trochę enigmatycznie? Owszem, ale trudno spodziewać się czegoś zwyczajnego, skoro będziemy podróżować po mrocznym i zagadkowym uniwersum.

wtorek, 14 lipca 2015

"Lilah", "Suzanna", Nora Roberts - recenzja


Wielbicielom romansów Nory Roberts przedstawiać nie trzeba, lecz jej nazwisko powinno też kojarzyć dużo takich czytelników, którzy nie lubują się w miłosnych historiach. Amerykańska pisarka jest wyjątkowo płodna w swej twórczości i praktycznie trudno nie trafić na powieści tejże autorki – w bibliotekach, księgarniach, marketach czy reklamach z ofertami sklepowymi. Najważniejsze jednak to, iż Nora Roberts zna się na rzeczy, serwując odbiorcom solidne tytuły z kręgu romantycznej rozrywki. Co więcej, często urozmaica formułę klasycznego romansu i dodaje do swoich utworów m.in. wątki kryminalne lub nawet paranormalne.


Jako że książki amerykańskiej literatki cieszą się ogromnym wzięciem, nic dziwnego, że na rynek wkraczają również reedycje jej powieści. O ponownych wydaniach wcześniej dostępnych pozycji wspominam nieprzypadkowo, bowiem do kiosków i saloników prasowych zawitała ostatnio nowa kolekcja, opatrzona treściwą nazwą „Książki o miłości”. Seria ukazuje się dzięki współpracy wydawnictw Edipresse i HarperCollins, a w jej skład wchodzą wyłącznie utwory spod pióra Nory Roberts. W pierwszym tomie znajdziemy dwie powieści: „Lilah” oraz „Suzannę”. Obie można było już kiedyś kupić w podobnym zbiorczym wydaniu, przy czym swego czasu opublikowano także edycję z pojedynczym, wspólnym tytułem „Rodzinne szmaragdy”.

sobota, 11 lipca 2015

O AR-K słów kilka przed premierą trzeciego odcinka


Nie ukrywam, że przygodówki to gry najbliższe mojemu sercu. Owszem, często sięgam też po inne gatunki, ale najwięcej czasu poświęcam tradycyjnym point and clickom. Chętnie rzucam więc na okiem różne informacje dotyczące takich właśnie produkcji, zarówno tych najgłośniejszych, jak i mniej znanych. Po prostu lubię wiedzieć, co tam ogólnie słychać na moim ukochanym poletku.

Ostatnio na przykład ucieszyła mnie wiadomość, iż lada moment, bo 14 lipca bieżącego roku, na platformie Steam zadebiutuje trzeci epizod przygodówki AR-K, opatrzony tytułem The Great Escape. Nie chodzi o to, że z radości podskakuję niczym szalona koza i niecierpliwie odliczam dni oraz godziny, jakie pozostały do premiery. Z zakupem prawdopodobnie wstrzymam się do bardziej dogodnego czasu, skoro muszę jeszcze przejść gry z domowej kupki wstydu, a ponadto nie mogę teraz szaleć z wydatkami. Sam fakt wydania kolejnego odcinka AR-K nie stanowił zresztą wielkiego zaskoczenia, ponieważ było wiadomo, iż prędzej czy później powinien się ukazać. Niemniej fajnie, że nie wydarzyło się po drodze nic złego i seria prze do przodu. Komu wszak produkcja przypadła do gustu, ten zechce poznać ciąg dalszy całej historii, a zwłaszcza jej zakończenie.

środa, 8 lipca 2015

"Czarny zakon", James Rollins - recenzja


James Rollins potrafi zadbać o to, by bohaterowie jego cyklu „SIGMA Force” zbytnio się nie obijali. Bardzo dobrze również wie, w jaki sposób przyciągnąć i podtrzymać zainteresowanie czytelników. W „Czarnym zakonie” cały czas coś się dzieje – nie zabraknie ani niebezpiecznych wydarzeń, ani mrożących krew w żyłach tajemnic. I tak być powinno w historii, gdzie pierwsze skrzypce grają świetnie przeszkoleni agenci z elitarnej grupy pracującej dla rządu USA.

„Czarny zakon” to trzeci tom serii poświęconej członkom fikcyjnego oddziału, którego zadanie polega na zdobywaniu i ochronie różnych technologii. Akcja powieści została osadzona w czasach współczesnych, lecz otwierający książkę prolog cofa nas do jednego z ostatnich dni oblężenia Wrocławia, przypadającego na końcowy okres II wojny światowej. Grupa esesmanów ucieka akurat z miasta po uprzednim wymordowaniu kilkudziesięciu naukowców, którzy prowadzali badania dla nazistów. Egzekucja odbyła się zaś w ramach szeroko zakrojonych działań, mających na celu zabezpieczyć wszelkie dane o tajnych projektach III Rzeszy, nawet za cenę całkowitego ich zniszczenia. Wszystko oczywiście po to, żeby inne kraje nie poznały szczegółów na temat owych badań, a tym samym nie położyły rąk na nieznanych im wcześniej technologiach itp.

niedziela, 5 lipca 2015

The Graveyard - recenzja


Jakie odczucia towarzyszą ludziom w wieku późnej starości, kiedy ich twarze pokrywa sieć gęstych zmarszczek, a ciała coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa? W pewnym stopniu odpowiedź na to pytanie pomaga znaleźć The Graveyard.

Trzeba przyznać, że taki temat nie kojarzy się zbytnio z wirtualną rozrywką, zwłaszcza potraktowany jak najbardziej poważnie. Na pewno nie znalazłby uznania u szefów wielkich firm, których interesuje głównie masowa produkcja nastawionych na komercyjny sukces tytułów. Jednakże nad głowami niezależnych twórców nie czuwa cenzorskie oko potężnego wydawcy. Ową sytuację idealnie obrazuje twórczość Tale of Tales. Belgijskie studio słynie bowiem z oryginalnych pomysłów oraz sposobów realizacji własnych idei, często zacierających granicę pomiędzy grą video a sztuką.

Starość nie radość

Jednym z nietuzinkowych dzieł od Tale of Tales jest właśnie The Graveyard, gdzie mamy okazję wcielić się w postać zniedołężniałej staruszki. Jak słusznie sugeruje tytuł gry, akcja została osadzona na cmentarzu. Nasza bohaterka kuśtyka wzdłuż alejki, mijając po drodze kolejne nagrobki. Kiedy wreszcie dociera do kaplicy, kierujemy ją w stronę stojącej przed budynkiem ławki. Starsza pani siada, a my wraz z nią wysłuchujemy smętnej piosenki. Wokalista nie śpiewa bynajmniej o błahostkach. W treści utworu przewijają się takie tematy jak przemijanie oraz czyszczenie grobów.

czwartek, 2 lipca 2015

"9 żyć" - recenzja

Pamiętając, iż nie ocenia się książki po okładce, starałam się nie przekreślać horroru pt. „9 żyć” przed rozpoczęciem domowego seansu. Mimo wszystko opakowanie filmu nie nastrajało mnie zbyt optymistycznie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że prawdopodobnie znalazłoby się sporo ludzi podzielających moje odczucia. W końcu jaką rekomendację dla danego obrazu stanowi promowanie go wizerunkiem celebrytki, która talentem bynajmniej nie grzeszy? Do takich gwiazdeczek należy właśnie Paris Hilton, znana głównie z tego, że… jest znana. Dziedziczka hotelarskiej fortuny ma za sobą m.in. parę filmowych występów, próby zrobienia kariery wokalnej, a także epizod w zawodzie DJ’a. Szkoda tylko, że artystyczne zapędy panny Hilton okazują się porażką. Roli w „9 życiach” również nie można uznać za udaną. Podobnie zresztą jak samego filmu, choć tu akurat wina nie leży po stronie blondwłosej Paris.

Na początek przyjrzymy się fabule produkcji w reżyserii Andrew Greena. Tytułowe „9 żyć” odnosi się do młodych ludzi, którzy przyjeżdżają do pewnej szkockiej posiadłości. Miejsce zgromadzenia nie zostało wybrane przypadkowo. Jeden z członków wesołej kompanii obchodzi 21. urodziny i postanawia urządzić imprezę na terenie rodzinnej posesji. Trzeba przyznać, że chłopak miał niezły pomysł. Dom stoi pusty, pomijając nieliczną służbę. Na dodatek, mieści się na odludziu. Młodzi nie muszą więc przejmować się ewentualnymi pretensjami sąsiadów w sytuacji, gdyby naszła ich ochota na włączenie głośnej muzyki bądź śpiewy do białego rana. Niestety, marzenia o beztroskim odpoczynku szybko odchodzą w zapomnienie. Jak to bywa w opowieściach grozy, wiekowe włości często skrywają niebezpieczne tajemnice. Nie inaczej jest w przypadku filmu Greena. Drzemiące w szkockim domu zło uaktywnia się, w wyniku czego bohaterowie staną w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Co gorsza, rozpętuje się śnieżyca, która jeszcze bardziej odseparowuje ich od cywilizacji.