niedziela, 19 listopada 2017

Steamburg (PC) - recenzja



Gdy wróg ma przewagę liczebną i siłową, nie trzeba od razu składać broni, definitywnie stawiając na sobie krzyżyk. W tych, zdawałoby się beznadziejnych, przypadkach, warto wykorzystać innego rodzaju arsenał, a konkretnie spryt, dzięki któremu połączylibyśmy taktyczny pomyślunek z właściwym wyczuciem czasu. Taką metodę obiera profesor Vincent Cornelius Moore, główny bohater Steamburga. Równocześnie musi wykazać się dużymi pokładami cierpliwości, choć, gwoli ścisłości, to akurat przede wszystkim dola gracza.

Za opracowanie recenzowanej produkcji odpowiada warszawskie Telehorse, o którym można śmiało powiedzieć, że uczyniło steampunkowe klimaty swoim oczkiem w głowie. Takowe realia stanowią bezsprzeczną specjalizację rodzimego dewelopera, co potwierdza już pobieżne spojrzenie na listę nazw gier z portfolio studia pod kierownictwem Mariusza Szypury. Telehorse ma wszak na koncie chwaloną przez branżę przygodówkę Steampunker, a także dedykowany wirtualnej rzeczywistości Steampunker VR Periscope Shooter czy Steamkraft, pozycję typu endless runner, przy której projektowaniu inspirowano się piórem Juliusza Verne’a. I wreszcie Steamburg, wypuszczony w świat na początku listopada 2017 roku.


Roboty atakują!

Akcja tej gry z gatunku puzzle adventure została osadzona na przełomie XIX i XX wieku, kiedy w tytułowej metropolii wyjątkowo źle się dzieje. Bo przecież nie sposób uznać za komfortową sytuację fakt, iż po okolicy pałęta się mnóstwo agresywnych robotów. Przybyłe z kosmosu machiny nie mają litości dla nikogo, funkcjonując w trybie nieustannej gotowości do zabicia każdego dostrzeżonego człowieka. To zaś stawia pod dużym znakiem zapytania dalsze istnienie ludzkości, o ile ktoś nie powstrzyma robocich swawoli. I mimo że tradycyjne siły zbrojne nie radzą sobie zbyt dobrze, pojawia się nadzieja na ratunek. A są nią wynalazki profesora Moore’a, który swój wirtualny debiut zaliczył w Steampunkerze.

Jak napisałam we wstępie, to Vincentowi przypada pierwszoplanowa i zarazem grywalna rola w tej produkcji. Naszego protagonistę ściągnęły do Steamburga obowiązki zawodowe, obejmujące wykłady dla żaków z lokalnego uniwersytetu oraz intensywne badania nad elektrycznością i piorunami. Tam też poznał miłość swojego życia – Elizabeth Wells, obecnie lekarkę, z którą zamierza się wkrótce ożenić. Sęk w tym, że inwazja burzy szczęście narzeczonych. Wynalazca przemierza więc ulice miasta nie tylko po to, by przeprowadzać praktyczne testy eksperymentalnej broni, ale i żeby odnaleźć ukochaną. Co prawda cała ta historia nie jest zbyt skomplikowana ani wyszukana, lecz rzetelnie usprawiedliwia podejmowane przez pana Moore’a działania. W związku z powyższym, nie sprawia wrażenia dorzuconej na odczepnego.


Przystawka do dania głównego

Za podstawowe budulce narracji służą radiotelefoniczne rozmowy oraz dokumenty (listy, zdjęcia itp.), które przybliżają zarówno kulisy wątku romantycznego, jak i bieżące wydarzenia w szerszym kontekście. Przyczółkiem dla różnorakich notek są małe, wolne od zagrożeń strefy, m.in. obserwatorium, mieszkanie bohatera czy schrony. W tych zamkniętych pomieszczeniach okazjonalnie zajmiemy się prościutkimi przygodówkowymi zadaniami, np. podniesieniem istotnego rekwizytu bądź ustawieniem danego urządzenia. To wszystko jednak wyłącznie chwile oddechu od sedna rozgrywki, na jakie składają się poziomy pod gołym niebem. Poziomy te przybierają formę wymagającej gry logicznej, gdzie kluczem do sukcesu jest stopniowa eliminacja przeciwników.

Trudna sztuka wypuszczania bomb

Nasz podopieczny nie aspiruje do miana takiego herosa, który – niczym John Rambo lub inny napakowany i uzbrojony twardziel – wpadłby pomiędzy oponentów, by urządzić szybką eksterminację. Facet nie dysponuje klasycznym orężem, w zamian preferując bystry umysł, niezbędny do umiejętnego wykorzystania niesionych elektrobomb. Wprawdzie podręczne gadżety nie posiadają mocy zdolnej zniszczyć roboty, ale za to potrafią je do siebie zwabić i na krótko unieruchomić. Stąd zachodzi konieczność takiego lokowania przynęt na planszy, żeby zagonić poszczególne maszyny ku ogromnym cewkom Tesli. Te z kolei nie cackają się z łażącym żelastwem – kiedy już niemilec dotrze dostatecznie blisko, zostanie poczęstowany zabójczą dawką energii elektrycznej i po kłopocie. Z identycznego powodu Vincent także nie powinien przytulać się do owych cewek.


Im dalej, tym bardziej napocimy się podczas przechodzenia leveli – swoją drogą, pomysłowo skonstruowanych. Niemniej gra w zasadzie od początku sygnalizuje, że to nie miejsce dla amatorów odprężającej, niedzielnej zabawy. Steamburg nie stara się też kłaniać osobom z refleksem szachisty. Owszem, można, a nawet trzeba, sporo się namyśleć, jeżeli zależy nam na owocnym rozplanowaniu kroków. Jednocześnie często odczujemy presję przy wykonywaniu pewnych manewrów, uważając, by nie dać się złapać. Skądinąd wciągająca mechanika umie zatem zaleźć za skórę, zwłaszcza wobec średnio wygodnego sterowania. Bombkami ciskamy przesuwając kursor w kierunku odwrotnym do pożądanego – przyznam, że ciężko było mi się szybko przyzwyczaić. A jako że każdą czynność wykonujemy jednym przyciskiem myszy, łatwo o omyłkowe upuszczenie wabika. Łatwo również o zgony, równoznaczne z regularnym powtarzaniem poziomów.

Marnowanie bomb jest o tyle niewskazane, że otrzymujemy ograniczoną liczbę sztuk na planszę. Oczywiście to nie jedyne utrudnienie tudzież rzeczy do ogarniania, jakie przyszykował polski producent. Weźmy dla przykładu generatory, które otwierają mosty i bramy. Wystarczy do nich po prostu podejść, ale gdy nie można tego akurat zrobić, rzucamy elektrobombę. Są też częściowo przesłaniające widok chmury – taki trochę wrzód na tyłku. W późniejszych etapach zdobywamy niby gadżety zwane odchmurzaczami, lecz bardziej opłacało mi się zwyczajnie przeczekać aż obłok zniknie z wybranego terenu. Poza tym, warto wymienić chociażby zabawę z portalami czy wrogie tałatajstwo, występujące potem we wredniejszych odmianach (m.in. żwawsze tudzież latające warianty). Słowem, najlepiej mieć oczy dookoła głowy.


Steampunk widz, steampunk słyszę

Co do oprawy audiowizualnej, środowisko gry, które obserwujemy z rzutu izometrycznego, nie oferuje graficznych wodotrysków, aczkolwiek proponowana oszczędność zdaje egzamin. Ot, jest w ogólnym rozrachunku czytelnie, kolorowo i stosunkowo przyjemnie dla oczu. Należy przy okazji dodać, że wizualne aspekty projektu pamiętają o podkreślaniu steampunkowej atmosfery, podobnie jak ścieżka dźwiękowa. Jednakże przydałaby się opcja regulowania głośności muzyki wewnątrz aplikacji, gdyż utwory, które wzbogacają skojarzenia z wiekiem pary o lekko psychodeliczne nuty, nie pomagały mi zbytnio w uzyskaniu maksymalnej koncentracji. A ta jest jednym z koniecznych warunków na drodze do kolejnych zwycięstw.

Nie dla każdego

Podsumowując, Steamburg nie jest diamentem bez skazy, lecz na pewno nie można odmówić mu interesujących koncepcji. Osobiście nie żałuję poświęconego Vincentowi czasu, mimo że nierzadko przełykałam pigułki goryczy przy ponownym rozgryzaniu plansz, by w końcu przyszło upragnione zadowolenie z wygranej. Komu poleciłabym ten specyficzny tytuł autorstwa Telehorse? Ano takim graczom, których nie przerażają logiczne zmagania z naciskiem na sprawne działanie.



---------------------------------------------------

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję firmie PR Outreach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.