sobota, 18 czerwca 2016

Tales of the Orient: The Rising Sun (PC) - recenzja

Kiedy oprawcy napadają na wioskę, dzielne gejsze wychodzą im naprzeciw. Piękne kobiety najwyraźniej rozpraszają uwagę wrogów, którzy w międzyczasie dają się odeprzeć walecznym samurajom. Łotry już rozgromione, lecz teraz trzeba jakoś to wszystko uprzątnąć. A do tego niezbędna jest kasa, bez której ciężko odbudować zniszczoną osadę. W tym miejscu do akcji wkracza gracz, by, niczym nałogowy hazardzista, zaliczyć całą serię partyjek.

Spokojnie, Tales of the Orient: The Rising Sun (Orientalne Opowieści: Wschodzące słońce w polskiej wersji językowej) nie wepchnie nas w paszczę zgubnego nałogu ani tym bardziej nie wpędzi w długi, mimo że ma w sobie coś uzależniającego. Studio Green Sauce Games, które odpowiada za ten projekt, serwuje odbiorcom prostą, acz wciągającą zabawę typu match-3, znaną choćby z Bejeweled. Rozgrywkę doprawiono zaś delikatnym tłem fabularnym w celu usprawiedliwienia naszych wirtualnych poczynań. Oto bowiem przenosimy się do dawnej Japonii, gdzie, jak zasygnalizowałam na wstępie, nastały bardzo burzliwe czasy. Targające krajem niepokoje odbiły się na Bogu ducha winnych cywilach, włącznie z mieszkańcami wioski, dokąd zawitamy w uniwersum gry. Dokładniej rzecz ujmując, trafimy do tego, co po niej zostało. Reprezentanci grupy obrońców w osobach gejszy Satsu i samuraja Miyamoto poinformują z kolei, jakie kroki musimy podjąć, aby przywrócić mieścinę do dobrego stanu.

Gromadzone w trakcie rozgrywki pieniądze pozwolą wykupić budynki, które pomogą ludności nie tylko normalnie funkcjonować, ale i zabezpieczyć się na wypadek ewentualnych ataków w przyszłości. Lista zadań na mapce świata stopniowo wzbogaca się o kolejne punkty, obejmujące nazwy pożądanych konstrukcji wraz z ich przeznaczeniem. Napływ wirtualnej waluty gwarantujemy sobie natomiast poprzez wygrywanie plansz, gdzie kluczem do sukcesu jest dopasowywanie minimum trzech identycznych elementów. Utworzone w ten sposób zestawy znikają i robią miejsce dla nowych, spadających z góry żetonów.

O ile rozwój osady sprowadza się do stawiania podsuwanych przez grę obiektów, tak liczne levele match-3 oferują więcej możliwości, jak przystało na danie główne. Mianowicie mamy trzy rodzaje takich plansz, a konkretnie metod łączenia płytek. Pierwsza polega na zamianie miejscami pojedynczych elementów i robienia poziomych lub pionowych linii, na które składają się rzecz jasna identyczne obrazki. Druga, zwana łańcuchową, to wytaczanie swoistej ścieżki, gdyż tworzymy wymagane komplety przeciągając kursor nad polami. Warto równocześnie nadmienić, iż nie trzeba wtedy ograniczać się do formowania rzędów bądź kolumn. Wolno zaznaczać kwadratowe kolanka czy inne figury, byle poszczególne elementy do siebie przylegały. Podobnie zresztą jest w przypadku trzeciej opcji – łączenia grupowego, tyle że tu dla odmiany wystarczy wyłuszczać wzrokiem gotowe skupiska i zwyczajnie na nie klikać. Co najistotniejsze, deweloperzy nie decydują za gracza, z jaką metodą zmierzy się na danym poziomie. Przed rozpoczęciem każdego levelu wybieramy więc taki wariant łączenia, który nam najbardziej odpowiada.

Wraz z naszymi postępami rośnie stopień skomplikowania plansz, a to dlatego, że na dalszych poziomach dochodzą dodatkowe utrudnienia (płytki z zamrożonym symbolem, skrzynki skrywające obrazek itd.). Niemniej otrzymujemy też uprzyjemniające życie bonusy, bo, prócz funkcji tasowania wszystkich elementów, dostajemy jeszcze kilka mocy specjalnych, dostępnych dzięki zbudowaniu pewnych obiektów na terenie wioski. Dla przykładu użycie shurikena skutkuje zniszczeniem pięciu losowych płytek, a smoczy oddech rozwala rząd i kolumnę, w których znajduje się wskazane przez gracza pole. Bardzo fajnym pomysłem okazało się według mnie obracanie planszy, co dodaje ździebka strategicznego posmaku. Zostały puste pola, za to nie ma jak zbić paru tych z obrazkami? Przekręcamy zatem całą tabliczkę tak, by spadające obrazki ją uzupełniły i dały szansę na znalezienie nowych grup. Ponadto grę można przechodzić w trybie wyzwania z ograniczoną liczbą ruchów (wbrew małemu tekstowemu chochlikowi w polskim tłumaczeniu na Steam) albo w formie stricte relaksacyjnej rozrywki, która takowych limitów nie posiada.

Jak napisałam wcześniej, Tales of the Orient rzeczywiście wciąga. Ba, wywołuje słynny syndrom „jeszcze jednej tury” lub raczej „jeszcze jednej planszy”, aczkolwiek robi to z umiarem. Powtarzalna w gruncie rzeczy zabawa nie przytrzymywała mnie na nie wiadomo ile godzin przy pojedynczych posiedzeniach, lecz w zamian często powracałam do gry nawet tego samego dnia. Oczywiście nie uświadczymy majstersztyku na miarę Puzzle Quest, który dość obficie czerpał z koncepcji match-3. Tam jednak zaimplementowano również liczne elementy RPG, a i fabuła była bardziej złożona. W przeciwieństwie do Puzzle Quest, The Rising Sun nie przekracza casualowych barier, o co nie mam do twórców żalu. Troszkę tylko żałuję, że nie pokuszono się o rozbudowanie warstwy narracyjnej. Nie żebym oczekiwała jakiejś epopei – po prostu realia, w jakich osadzono akcję, sprzyjały opowiedzeniu nieco bogatszej historyjki niż wzmianka o kolaboracji gejsz i samurajów.

Najwyższa pora wezwać do tablicy audiowizualną warstwę produkcji. Przyznaję, iż pod tym względem gra wywołuje wyśmienite pierwsze wrażenie, na tym swoją drogą nie poprzestając. Tuż po odpaleniu aplikacji zostajemy powitani bardzo klimatyczną muzyką, która, wespół z równie nastrojową ilustracją w menu głównym, potrafi dosłownie oczarować. Dalej, o czym napomknęłam przed chwilą, także jest ładnie, kolorowo oraz ze stosowną orientalną nutą. Skąpana w zieleni osada wygląda malowniczo zarówno pod postacią niemal dziewiczego terenu, jak i zapełniona urokliwą architekturą. Jeśli chodzi o plansze z żetonami, postawiono na atrakcyjną dla oka schludność i czytelność, a za tło do poszczególnych poziomów posłużyły śliczne arty, którym nie można odmówić pieczołowitego wykonania.

Moje upodobanie do odprężających tytułów nie zatrzymuje się na książkach i filmach, lecz dotyczy także gier. Dlatego chętnie testuję casualowe tytuły, do których zalicza się Tales of the Orient: The Rising Sun. A skoro takie pozycje umieją sprawić mi frajdę, tym bardziej cieszę się, gdy trafiam na grywalny produkt z owej kategorii. Tak właśnie było z dopasowywaniem płytek na rzecz japońskiej wioski. Podsumowując, Tales of the Orient to solidna i przyjemna rzecz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.