![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiBuD_nAF4qh9QaVGQ-X-ohMCRjbrQsznxfUU1FBJh4eswHAeGyKJAwPKalq0zRKoqMkV-cwM47Sn4g802IozvI4yGujkl5SBLmBZ6yJM-4FSteYn5tJzCAjfYBZB7HM6uuWDYn7imuzgU/s1600/zycie_jest_do_bani_okladka.jpg)
Na
początku uczciwie się do czegoś przyznam. Nie sięgnęłam po ową produkcję pod
wpływem ciekawości, jaką mógłby wzbudzić opis fabuły. Nic z tych rzeczy, a to
dlatego, że notka informacyjna praktycznie w całości składa się z pustych haseł
typu „bezsenność”, „pośladki” czy „kurczak”. Wprawdzie ta swoista lista dobrze
odzwierciedla treść filmu, lecz – powiedzmy sobie szczerze – nie świadczy o
jakiejś sensownej historii. Czemu więc postanowiłam obejrzeć „Życie jest do
bani”? Chociaż nie wiedziałam, czego w ogóle się spodziewać, zaryzykowałam, bo
akurat nie mogłam pozwolić sobie na coś dłuższego. Obraz, który wyreżyserował
François Jaros, trwa raptem około 6 minut, co przemówiło wówczas na jego
korzyść. Inna sprawa, że lepszym rozwiązaniem byłoby chyba dla mnie gapienie
się przez chwilę w sufit. Ale po kolei.