Tak już niekiedy
bywa, że niektóre rozdziały czyjegoś życia okazują się – z różnych powodów –
pustymi czy raczej skrzętnie ukrytymi kartami. Uchylenie rąbka tajemnicy w tej
materii może zaś, choć nie musi, wyjaśnić pewne sprawy, pozwalając wreszcie
dowiedzieć się, na czym dokładnie człowiek stoi, jeśli chodzi o mniej bądź
bardziej dręczące kwestie. Ale czy jest to równoznaczne z przyniesieniem ulgi?
Niekoniecznie. Ba, takie niespodziewane rewelacje potrafią czasami dość
solidnie wstrząsnąć naszą egzystencją, wywołując szereg wątpliwości. A tego właśnie
doświadczy Maura Isles na kartach „Sobowtóra”, co w sumie nie dziwi zważywszy
na fakt, iż mowa o thrillerze. Dodam, że precyzyjnie zbudowanym.
„Sobowtór”
to powieść z flagowego cyklu autorstwa Tess Gerritsen, w którym pierwsze
skrzypce grają dwie kobiety – bostońska policjantka Jane Rizzoli i sądowy
patolog Maura Isles. W tej konkretniej odsłonie, czwartej zresztą z kolei,
fabuła kręci się wokół takiego problemu, jaki dotyczy drugiej z wymienionych
bohaterek. Wróciwszy z Paryża do Stanów, doktor Isles zauważa pod swoim domem
radiowozy. Tymczasem stojący tu i ówdzie ludzie, włącznie z panią detektyw
Rizzoli, patrzą na nią wielce zdziwieni, wręcz zszokowani. Maura zaczyna słusznie
niepokoić się zaistniałą sytuacją, nie wiedząc jeszcze, o co biega. A chwilę
potem sama jest w wielkim szoku, gdy policja pokazuje jej, w czym rzecz. Mianowicie
odkryto zwłoki zabitej kobiety, wyglądającej niczym klon patolożki. Zanim więc
Maura pojawiła się w okolicy, wszyscy po prostu myśleli, że to ona została
zamordowana.