Koniec przygody
ze „Zmierzchem” nie oznaczał dla Catherine Hardwicke rozbratu z romansem
paranomalnym. Co prawda amerykańska reżyserka sfilmowała tylko pierwszą część
wampirzej sagi, lecz później przyszło jej nakręcić jeszcze inny obraz, który
wykorzystuje tego rodzaju konwencję. Ową produkcją jest „Dziewczyna w czerwonej
pelerynie” z Amandą Seyfried w głównej i zarazem tytułowej roli. Jednakże to
nie film stanowi przedmiot niniejszego tekstu, a powieść, którą Sara
Blakley-Cartwright napisała na bazie scenariusza Davida Lesliego Johnsona.
Z
reguły ostrożnie podchodzę do lektur o takim filmowym rodowodzie. Powód? Po
prostu kilka razy trochę się zraziłam, przeczytawszy pozycje, powstałe właśnie
na podstawie scenariuszy. Może nie dlatego, że okazały się śmiertelnie nudne i
męczące, ale przez to, że pachniały typowym skokiem na kasę. Krótkie, stworzone
jakby na szybko… Ot, takie w sumie streszczenie, tyle że posiadające dialogi. Nieco
inaczej przedstawia się sprawa „Dziewczyny w czerwonej pelerynie”, bo tym razem
otrzymałam dłuższą powieść, acz żadne tam opasłe tomisko. Pomimo tego podejrzewam,
że tu nadal mamy do czynienia z pewną próbą zbicia dodatkowego kapitału. I to
nawet wtedy, jeśli w grę wchodziła także chęć wzbogacenia wykreowanego
uniwersum. Wiadomo – komu spodoba się film, sięgnie po książkę i vice versa. Ja
na przykład zaliczyłam najpierw seans w telewizji, a ten był wystarczająco
przyjemny, by przy promocyjnej cenie skusić się na wersję papierową.