Choć opowiadania ze zbioru „Brnąc przez kosodrzewinę” tworzą różnorodną tematycznie mozaikę, zawarte w nim teksty łączy nie tylko nazwisko tego samego autora. Wszystkie utwory należą bowiem do gatunku grozy i przedstawiają Artura Grzelaka jako pisarza z solidnym warsztatem.
Omawiana publikacja zawiera 16 historii z dreszczykiem, których fabuła rozgrywa się zarówno w mniej bądź bardziej odległej przeszłości, jak też w czasach współczesnych, czy nawet w postapokaliptycznej przyszłości. Co szczególnie istotne, łatwo poczuć atmosferę snutych przez autora opowieści, począwszy od plastycznie zarysowanych scenerii, poprzez sugestywnie opisywane wydarzenia, a kończąc na sposobie wypowiedzi bohaterów.
Tematyczna elastyczność tego zestawu sprawiła, że po przeczytaniu jednego tekstu byłam nieustannie ciekawa, czym zaskoczy mnie kolejny. Niemniej zaistniały stan rzeczy pociąga też za sobą to, że nie każdemu podejdą wszystkie utwory. Mianowicie Artur Grzelak nie wzbrania się przed drastycznymi scenami, a część swoich historii skierował do odbiorców o wyjątkowo mocnych nerwach i żołądkach, których nie odrzucają drobiazgowe opisy przemocy fizycznej, w tym seksualnej.
Skoro sama zaliczam się do grona zwolenników grozy stawiającej na klimat, zamiast na maksymalne okrucieństwo, nie wymienię tych najbardziej brutalnych opowiadań jako swoich faworytów, acz doceniam m.in. finałowy twist w takim „Maximum Carnage”. Moim ulubieńcem za to bez trudu zostało tytułowe „Brnąc przez kosodrzewinę”, którego główny bohater błąka się wśród górskich śniegów. Bo bezapelacyjny prym wiedzie tutaj właśnie sugestywna atmosfera, na jaką składają się opisy ciężkich warunków podróży i odczuć cierpiącego w samotności protagonisty, wespół z niejednoznacznym zakończeniem.
Szczególnie spodobały mi się jeszcze np. „Pożóg” i „Znalezisko z Blackwood”. Pierwsze z tychże opowiadań zręcznie zestawia wątek aktywności humanoidalnego, ognistego bytu z konfliktem pomiędzy słowiańskimi wierzeniami a chrześcijaństwem. Otwierające zbiór „Znalezisko…” zyskało zaś moje uznanie za sprawą niepokojącej aury nierzeczywistości, jaka roztacza się nad miejscem akcji – niewielkim miasteczkiem, dokąd trafia pewien pozbawiony weny pisarz. Jest też w owej historii całkiem dobrze oddany klimat retro, który idzie tu jednocześnie w parze z uniwersalnym motywem skutków uzależnień od używek.
Swoją drogą, nigdy nie tracąca na ważności kwestia pojawia się również w króciutkim opowiadaniu „Leprechaun”, które traktuje o przykrych konsekwencjach okrutnych żartów i oszustw, sięgając przy tym po fantastyczny anturaż oraz postać irlandzkiego skrzata. Ponadto Artur Grzelak serwuje nam na kartach owego utworu udany kontrast między początkowym, sielskim opisem świata po drugiej stronie tęczy a bezpardonowym łomotem, jaki zostaje po chwili spuszczony wyżej wspomnianemu stworowi.
Warto wiedzieć, że w książce tej mamy też teksty, które z powodzeniem odwołują się do szczególnie dziś aktualnych zjawisk i wydarzeń. Tak jest z dosadnym „Patostreamerem” o patologicznych transmisjach w sieci i przekraczaniu granic dla oglądalności oraz kasy. Z kolei przejmująca „Dziewczynka z granatami” ukazuje ogarniętą wojennym chaosem codzienność w Mariupolu na Ukrainie, podczas gdy w „Kodawirusie”, który to porusza kwestię zdeprawowania koncernów w imię zysku, odzywają się echa niedawnej, covidowej pandemii.
Sympatycy literackich skojarzeń powinni natomiast zwrócić uwagę na „Peregrynacje Pyteasza z Massalii” i „Przesłuchanie”. Czytając o rejsie greckiej załogi pod wodzą Pyteasza, tak na marginesie, autentycznej postaci starożytnego podróżnika, odniosłam intrygujące wrażenie, że polski pisarz poniekąd odpowiedział mi, co by było, gdyby „Odyseja” Homera spotkała się z twórczością H. P. Lovecrafta. Dla odmiany „Przesłuchanie” zdaje się puszczać oko w stronę słynnego „Procesu” Franza Kafki, tyle że absurd u rodzimego autora nabiera zdecydowanie bardziej koszmarnego i bolesnego charakteru.
Na osobny akapit zasługują ilustracje, które wieńczą poszczególne utwory i za których wykonanie odpowiada Łukasz Białek. Muszę przyznać, że ten wizualny aspekt generalnie dobrze uzupełnienia słowa spod pióra Artura Grzelaka. Przykładowo: na końcu opowiadania „Kot czarny, los marny” ujrzymy grafikę z demonicznym mruczkiem. Aparycja owego zwierzęcia stanowi fuzję cech przerażającego licha i rozczulającego słodziaka, co pasuje do treści będącej swego rodzaju wariacją na temat popularnego kociego przesądu. Tymczasem po przeczytaniu „Parszywej roboty”, historii wykorzystującej motyw nekromancji, zobaczymy osobliwą, ponurą i zniszczoną posesję, która jak ulał nadaje się na miejsce do odprawiania mrocznych praktyk.
Wracając jednak do samej warstwy tekstowej, to – słowem podsumowania – chciałabym podkreślić, że Artur Grzelak dobrze radzi sobie z krótką formą literacką, jaką jest opowiadanie. Co więcej, autor udowadnia, że potrafi poruszać się po różnych obszarach tematycznych, pozostając zarazem w obrębie horrorowych ram. „Brnąc przez kosodrzewinę” to zatem jego swoista wizytówka dla fanów gatunku, którzy powinni mieć na oku ten konkretny zbiór miniatur grozy.
-------------------------
Tytuł: Brnąc przez kosodrzewinę
Autor: Artur Grzelak
Wydawnictwo: Planeta Czytelnika
Liczba stron: 328
Coś dla mnie, pozdrawiam Julito .
OdpowiedzUsuńCieszę się, że zaciekawiła Cię ta książka. Pozdrawiam. :)
UsuńTym razem pozycja niekoniecznie dla mnie choć może moja druga połówka się na nią skusi :-)
OdpowiedzUsuńSpoko.
UsuńOstatnio dodałam tę książkę, ten zestaw opowiadań do mojej listy do przeczytania i niewątpliwie to zrobię, jak tylko skończę obecne "czytanko" ;)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że będziesz zadowolona z lektury, jak przyjdzie u Ciebie pora na tę publikację. :)
Usuń