piątek, 22 maja 2015

"Wojownicy" - recenzja

Średniowieczne realia, dzielna niewiasta oraz zły do szpiku kości wódz, który wraz z bandą zbirów terroryzuje spokojnych obywateli... Czy takie składniki wystarczą do nakręcenia dobrego filmu? Niekoniecznie, aczkolwiek pozwalają liczyć na w miarę udaną historię w kategorii czysto rozrywkowego kina. Do prawidłowej realizacji owego przepisu potrzeba jednak odpowiednich funduszy, a także talentu do reżyserii tudzież pisania scenariuszy. Niestety, Byronowi W. Thompsonowi najwyraźniej zabrakło zarówno jednego, jak i drugiego. Cóż, takie właśnie refleksje naszły mnie po obejrzeniu obrazu pt. „Wojownicy”, za który odpowiada wyżej wymieniony twórca.

Jak napisałam we wstępie, fabułę produkcji osadzono w średniowieczu, a konkretnie za  czasów III wyprawy krzyżowej. Wśród angielskich rycerzy, którzy pojechali walczyć o Ziemię Świętą pod wodzą króla Ryszarda Lwie Serce, znalazło się miejsce dla kobiety o imieniu Elizabeth. Owa dama chwyciła za miecz niczym Joanna d’Arc, z tą drobną różnicą, że nie kryje się z faktem posiadania piersi. Chociaż włada orężem nie gorzej od reprezentantów płci przeciwnej, nadchodzi dzień, kiedy zostaje ciężko ranna. Na szczęście, udaje jej się przeżyć, lecz kończy dalszą wojaczkę i powraca do rodzinnej Anglii. Bynajmniej nie smuci się z tego powodu. Wręcz przeciwnie, raduje ją perspektywa ponownego zobaczenia swojego syna Petera.

Dotarłszy do rodowych włości, Elizabeth dowiaduje się, że chłopca uprowadził niejaki Grekkor. Mężczyzna ten nieźle sobie poczyna pod nieobecność władcy kraju, łupiąc okoliczne wioski, mordując ludzi oraz porywając kobiety w celu zdobycia służebnic dla siebie i swoich rozbójników. Główna bohaterka oczywiście nie zamierza godzić się z utratą dziecka. Czym prędzej rusza Peterowi na ratunek, mimo iż poddani powątpiewają w powodzenie całej misji. Jako że nikt nie kwapi się do pomocy, Elizabeth opuszcza zamek w pojedynkę. W tej prywatnej krucjacie najbardziej rozczarowujący okazują się właśnie mężczyźni, którzy albo trzęsą portkami ze strachu przed Grekkorem, albo chcą zabić szlachetnie urodzoną damę. Ewentualnie mają ochotę zaciągnąć ją do łoża, by podstępnie wykorzystać. Byron W. Thompson, czyli reżyser i scenarzysta w jednym, wpadł chyba na pomysł przemycenia do swojego dziełka pochwały ruchu emancypacyjnego. Otóż odważna matka spotyka w końcu osoby chętne do udzielenia wsparcia, zaś w skład tej drużyny wchodzą same kobiety. Owymi paniami są łowczyni, Cyganka oraz blondynka.

Po ujrzeniu poszczególnych członkiń ekipy, odniosłam wrażenie, że autor obrazu zapatrzył się nieco w stronę gier RPG z gatunku fantasy. Wojująca mieczem Elizabeth to typowa wojowniczka, natomiast łuczniczka specjalizuje się we wiadomo jakiej broni. Cyganka posiada olbrzymią wiedzę na temat ziół i potrafi tworzyć przeróżne mikstury oraz proszki odurzające bądź wybuchowe. Mamy więc kogoś w rodzaju czarodziejki. Pozostaje nam jeszcze jasnowłosa panna, która wykonuje najstarszy zawód świata. Wprawdzie takiej klasy postaci raczej nie spotkamy w popularnych pozycjach role-playing, ale nie jest to jedyna profesja owej niewiasty. Blondwłosa Eve stanowi uosobienie podręcznikowej złodziejki, ponieważ często ma dość lepkie rączki. Nawet klienci muszą liczyć się z utratą większej sumy pieniędzy niż standardowa opłata, jaką od nich pobiera w zamian za dostarczanie przyjemności. Sama w pewnym momencie przyznaje, że łatwiej potem uciec przed mężczyzną z opuszczonymi spodniami.

Z przykrością muszę przyznać, iż w filmie nie brakuje różnych głupot fabularnych. Thompson nie mógł zdecydować się, czy iść w stronę realizmu, czy fantastyki. Bardziej skłaniam się ku opinii, że zależało mu na nakręceniu produkcji mieszczącej się w ramach fikcji historycznej. Wszak tzw. czary Cyganki Sybil nie mają nic wspólnego z magią w wykonaniu Gandalfa czy Harry’ego Pottera. Niemniej jednak nie pojmuję, w jaki sposób Elizabeth zdołała wziąć udział w wyprawie krzyżowej. W tamtych czasach kobietom nie było dane robić kariery w wojsku, w związku z czym gadanina o powołaniu i znakach od Boga nie wydała mi się wiarygodna, zwłaszcza że nasza bohaterka nie udawała w armii mężczyzny. W sumie dowiodła swojej wartości bojowej, lecz dokonała tego dopiero na polu walki.

Podobnie jak w przypadku scenariusza, zbyt wiele dobrego nie da się również powiedzieć o grze aktorskiej, która w porywach ledwo dobija do przeciętnego poziomu. Nawet Rutger Hauer nie przykłada się szczególnie do otrzymanej roli, ale przynajmniej przekonał mnie, że Grekkor to podła kanalia. Istną mękę dla widza stanowi z kolei gra Sandera Kolosova, czyli filmowego Petera. Postać syna Elizabeth została zresztą dokumentnie popsuta już na etapie pisania skryptu. Chłopak spędził dość dużo czasu w obozie grabieżcy, gdzie jest dobrze traktowany z polecenia dowódcy bandziorów. Grekkor widzi w nim bowiem swojego następcę. Mimo wszystko Peter to znowu nie takie małe dziecko, żeby zupełnie zaakceptować nowe otoczenie. Tymczasem syn głównej bohaterki zachowuje się jak rozkapryszony brzdąc, idący tam, gdzie dostanie więcej cukierków.

Gdyby reżyser dysponował pokaźniejszym budżetem, mógłby w pewnym stopniu zamaskować słabe aktorstwo, a także szytą grubymi nićmi fabułę.  Niejeden film częściowo uratował swój honor dzięki widowiskowym scenom, których ze świecą szukać w opowieści o walecznej mamuśce. Co prawda podróbki blockbusterów od wytwórni The Asylum wyglądają jeszcze gorzej, ale marna z tego pociecha. Wniosek? Radzę odpuścić sobie słabiutkich „Wojowników”.


Ocena: 2/10


Tytuł polski: Wojownicy
Tytuł oryginalny: Warrior Angels
Reżyseria: Byron W. Thompson
Scenariusz: Byron W. Thompson
Obsada: Joanna Pacuła, Rutger Hauer, Arnold Vosloo, Molly Culver, Sander Kolosov
Gatunek: przygodowy, akcja
Produkcja: Irlandia, USA, Litwa
Rok produkcji: 2002
Czas trwania: 90 minut

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.