sobota, 9 maja 2015

"Dom na końcu ulicy" - recenzja

Duży dom, malownicza okolica, przystępna cena… W tym musi tkwić jakiś haczyk. Jeżeli jednak trzeba oszczędniej gospodarować pieniędzmi, lepiej nie wybrzydzać i korzystać z oferty, póki można. Na ewentualny żal z powodu niefortunnego zakupu przyjdzie zaś później pora. Tak też jest w przypadku bohaterek filmu pt. „Dom na końcu ulicy”.

Elissa i jej matka Sarah przeprowadzają się do małego miasteczka, które sprawia wrażenie oazy spokoju. Jak łatwo zgadnąć, rzeczywistość nieco odbiega od ich wyobrażeń. Wprawdzie sama mieścina generalnie wydaje się być w porządku, ale na pewno nie można tego powiedzieć o okolicy, na terenie której stoi posesja protagonistek. Mianowicie w bliskim sąsiedztwie znajduje się budynek, gdzie kilka lat temu doszło do podwójnego zabójstwa. Co więcej, ofiary zostały zamordowane przez własną córkę. Nieletnia kryminalistka uciekła potem z miejsca zbrodni i nigdy jej nie złapano. Gwoli ścisłości, tragedia ta nie była niespodzianką dla Elissy ani Sarah. Obie panie doskonale wiedziały, z czego wynika niska cena nabytych włości. Zaskoczyła je natomiast inna rzecz, a konkretnie fakt, iż w domu zabitych pali się światło. Przecież nikt tam ponoć nie mieszka? Jak się okazuje, mężczyzna, z którym Sarah załatwiała sprawę sprzedaży, nie raczył wcześniej poinformować, że w owym budynku przebywa Ryan, syn tragicznie zmarłych Jacobsonów. Mało tego, to dopiero wstęp do sekretów większego kalibru.

Zanim jednak tytułowy „Dom na końcu ulicy” odsłoni wszystkie tajemnice, widzowie dostaną okazję do prześledzenia silnie zarysowanej warstwy obyczajowej. Otóż twórcy przedstawiają nam mniej bądź bardziej dokładnie mieszkańców miasteczka, włącznie z trzymającym się na uboczu Ryanem. Nikt zresztą nie kwapi się zbytnio do zacieśniania znajomości z chłopakiem. Większość ludzi nie współczuje mu tragicznej przeszłości, lecz uważa za dziwaka, którego lepiej unikać. Co ciekawe, Elissa znajduje wspólny język ze skrytym Ryanem, przedkładając jego wrażliwość i cichy sposób bycia nad hulaszczość tzw. złotej młodzieży. Nić porozumienia, jaką dziewczyna nawiązuje z młodym Jacobsonem, służy ponadto podkreśleniu napiętych relacji z matką. Choć kobiety nie skaczą sobie na co dzień do oczu, nie ma pomiędzy nimi przesadnej zażyłości. Elissa o wiele bardziej zżyła się z ojcem, z którym mieszkała przed jego śmiercią. Sarah próbuje więc poniekąd nadrobić stracony czas, wykazując ciut nadgorliwą troskę o dobro córki.

Jak dalej potoczą się losy najważniejszych bohaterów? Tego już nie zdradzę, aby uniknąć spoilerów. Jeśli zaś chodzi o całościową ocenę scenariusza, nie ustrzegł się on kilku fabularnych głupotek, ale nie są na tyle poważne, by psuć przyjemność płynącą z seansu. Oczywiście pod warunkiem, że pozwolimy przedstawionej tu historii sunąć własnym rytmem zamiast rozkładać każdy jej element na czynniki pierwsze. Obraz, który wyreżyserował Mark Tonderai, to przyzwoity i klimatyczny thriller. Mimo że akcja toczy się raczej niespiesznym tempem, fabuła wciąga, a także zawiera parę zaskakujących momentów. Ponadto twórcy potrafili odpowiednio zbudować napięcie, stopniowo prowadząc do punktu kulminacyjnego. Wtedy też następuje maksymalne zagęszczenie atmosfery, aczkolwiek bez pokazywania makabrycznych scen. I to właśnie podobało mi się w owym filmie. Za plus należy również uznać scenerię, w jakiej została osadzona akcja produkcji – mała miejscowość oraz położone na uboczu domostwa, wespół z otaczającymi je drzewami.

Role Elissy i Ryana zagrali odpowiednio Jennifer Lawrence oraz Max Thieriot. Oboje piękni i młodzi, a przede wszystkim utalentowani. Lawrence nie trzeba szerzej przedstawiać, gdyż dziewczyna cieszy się obecnie statusem jednego z najgorętszych nazwisk w aktorskim światku dzięki udanym występom w takich obrazach jak cykl „Igrzyska śmierci” czy „Poradnik pozytywnego myślenia”. W „Domu na końcu ulicy” gwiazda młodego pokolenia potwierdza, że zasługuje na wszystkie otrzymane pochwały i nagrody. Aktorka ta potrafi świetnie oddać emocje nawet samym spojrzeniem, czego dowodzi chociażby na pozór banalna scena przy stole. W trakcie biesiadowania Elissa dowiaduje się od sąsiadów, że nigdy nie odnaleziono ciała morderczyni. Kamera słusznie skupia się wtedy na twarzy Lawrence, pozwalając widzom śledzić reakcje jej bohaterki, wyrażone poprzez delikatne i zarazem niespokojne wodzenie oczami na boki. Z kolei Thieriot nie posiada tylu głośnych ról w swoim dorobku, co jego koleżanka z planu. Niemniej jednak nie musi się niczego wstydzić, dzielnie dotrzymując tempa ekranowej Elissie. Młody aktor wypadł bardzo wiarygodnie w roli wrażliwego i tajemniczego odludka. Co do reszty obsady, wszyscy nieźle się spisali, lecz najbardziej w pamięć zapadają Elisabeth Shue, czyli filmowa Sarah, oraz Gil Bellows jako uczynny policjant Bill Weaver.

Mimo że „Dom na końcu ulicy” nie zajmie znaczącego miejsca w historii kina, nie można mu odmówić ciekawej fabuły, zwrotów akcji, klimatu ani wyrazistych postaci pierwszoplanowych. Produkcja ta powinna zatem zainteresować odbiorców, którzy gustują w thrillerach, kinie czysto rozrywkowym ogółem tudzież zaliczają się do wielbicieli talentu oraz urody Jennifer Lawrence. Po obejrzeniu owego filmu, raczej nikt nie padnie z zachwytu, ale też nie będzie płakać nad zmarnowanym czasem.


Ocena: 6,5/10


Tytuł polski: Dom na końcu ulicy
Tytuł oryginalny: House at the End of the Street
Reżyseria: Mark Tonderai
Scenariusz: David Loucka
Obsada: Jennifer Lawrence, Max Thieriot, Elisabeth Shue, Gil Bellows, Allie MacDonald
Gatunek: thriller
Produkcja: USA, Kanada
Rok premiery: 2012
Czas trwania: 97 minut

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.