Zjazdy rodzinne nie
zawsze oznaczają cudownie spędzone chwile. Zdarza się, że spotkaniom tym brakuje
pełnej ciepła atmosfery. W przypadku, gdy członkowie familii nie pałają do
siebie zbytnią sympatią, pozorna serdeczność ledwo skrywa nerwowe napięcie.
Tego rodzaju sytuacje często występują wtedy, kiedy w grę wchodzą pieniądze. Czasami
dochodzi do krytycznego momentu i wzajemnego wylewania żali. A jeśli jeden z
krewnych padnie martwy w trakcie owego zebrania, klanowa nerwica gwarantowana.
Martin Mohlin, główny bohater opowiadania „Zamieć śnieżna i woń migdałów”, ma nieszczęście
trafić na takie feralne zgromadzenie. Wprawdzie to nie jego rodzina, ale musi
zająć się wyjaśnieniem śmierci seniora rodu. Wszak zawód policjanta do czegoś
zobowiązuje.
Autorką
„Zamieci śnieżnej i woni migdałów” jest szwedzka pisarka Camilla Läckberg,
specjalizująca się w powieściach kryminalnych. Sama książka stanowi zaś ukłon w
stronę klasyków gatunku, do jakich niewątpliwie zaliczają się Agatha Christie
oraz sir Arthur Conan Doyle. Akcja opowiadania została osadzona na terenie
wyspy Valö, gdzie nasz protagonista przybywa wraz ze swoją dziewczyną Lisette.
Pech chce, że tytułowa zamieć uniemożliwia opuszczenie owego miejsca. Odcięcie
bohaterów od świata nieprzypadkowo wyda się znajome fanom kryminałów. Motyw ten
pojawił się przecież u Agathy Christie, a konkretnie w „I nie było już nikogo”.
Tam zresztą czytelnicy również mieli do czynienia z wyspą.
Choć
przedstawiona przed Szwedkę historia rozgrywa się w teraźniejszości, fabuła w
ogólnym zarysie nie odbiega od klasycznych powieści, na których wzoruje się
pani Läckberg. Jak wiadomo, wiele ludzkich zachowań do dziś pozostaje bez
zmian. Bardziej chodzi mi jednak o elementy, których obecność w pewnym sensie
wynika z przynależności gatunkowej utworu. Otóż we współczesnych kryminałach
śledczy chętnie korzystają ze specjalistycznego sprzętu, który pozwala im
drobiazgowo przeanalizować najmniejsze ślady. Dobitnym tego przykładem są
seriale telewizyjne pokroju CSI czy NCIS. Martin Mohlin musi natomiast obejść
się bez nowoczesnych urządzeń z powodu bardzo złych warunków pogodowych. Co
więcej, brakuje mu nawet zwyczajnego magnetofonu. Zaopatrzony w notes i
długopis, mężczyzna staje przed koniecznością przeprowadzenia śledztwa niczym
detektyw z dawnych lat.
Pora
odpowiedzieć na pytanie, jak „Zamieć śnieżna i woń migdałów” wypada w porównaniu
z dziełami mistrzów. Mimo że książkę czyta się szybko i lekko, daleko jej do
najlepszych pozycji autorstwa wspomnianych wcześniej pisarzy. Intryga nie
została na tyle sprawnie skonstruowana, by trzymać odbiorców w ciągłym
napięciu. Nie zachęca też czytelników do samodzielnych prób rozwikłania
tajemnicy. Owszem, niekiedy przemknie nam przez głowę myśl odnośnie
potencjalnego zabójcy, ale nie będziemy sobie zbytnio zaprzątać tym głowy. Rozczarowuje
także błyskotliwe w założeniach autorki zakończenie, które kłania się prozie
Doyle’a oraz Christie. Niestety, odwołania do powyższych twórców obnażają
niedostatki opowiadania jako samodzielnego utworu. Finał przychodzi nagle i aż
nadto opiera się na zapożyczeniach od klasyków. Furory nie robi ponadto pan
Mohlin. Co ciekawe, w pewnym momencie znajduje on „Przygody Sherlocka Holmesa”
Doyle’a. Widząc tę książkę po raz pierwszy, mężczyzna żałuje, iż nie posiada
talentu na miarę słynnego brytyjskiego detektywa. Problem Martina bynajmniej nie
polega na samych zdolnościach w dziedzinie kryminalistyki, gdyż po części usprawiedliwia
go krótki staż pracy. Młodemu policjantowi po prostu brakuje wyrazistej
osobowości oraz takich cech charakteru, dzięki którym zbliżyłby do siebie
odbiorców.
Członkowie
klanu Liljecrona, do którego należy dziewczyna Martina, nie są zbyt
sympatycznymi ludźmi i przeważnie wzbudzają uczucie niechęci. Posłużyli oni pisarce
do przeprowadzenia studium zepsutej żądzą pieniądza rodziny. Przyznam, że ten
aspekt opowiadania prezentuje się całkiem poprawnie. Krewni rywalizują o
względy dziadka Rubena w celu zagarnięcia fortuny starszego pana. Jako że
udzielał im finansowego wsparcia, przyzwyczaili się do życia na cudzy koszt i
traktują seniora rodu jak przysłowiową dojną krowę. Ich postawa zrodziła
narastający konflikt z Rubenem, który doszedł do bogactwa ciężką pracą. A kiedy
starzec wyzionie ducha, pani Läckberg kontynuuje rysowanie wypaczonego portretu
rodziny, jeszcze mocniej uwypuklając niesnaski pomiędzy bliskimi. Prócz
wzajemnych oskarżeń o zabicie dziadka, zostają wyciągnięte takie kwestie jak
poniżanie, zazdrość itd. Autorka niepotrzebnie wprowadziła jednak kilka
pikantnych tajemnic, zapominając o późniejszym rozwinięciu owych wątków.
„Zamieć
śnieżna i woń migdałów” w sumie nie jest złą książką, lecz w ogólnym
rozrachunku jawi się jako gorsza kopia klasycznych opowieści detektywistycznych.
Camilla Läckberg starała się napisać osadzony we współczesności kryminał retro,
który skusiłby czytelników aluzjami do cenionych dzieł. Szkoda tylko, że obrana
przez nią droga okazała się nieco zgubna. Szwedzka literatka na pewno nie jest
drugą Agathą Christie, a niezły wizerunek zwichrowanej rodzinki nie wystarcza,
by wynieść całą historię ponad przeciętność.
Ocena:
5/10
Tytuł
polski: Zamieć śnieżna i woń migdałów
Tytuł
oryginalny: Snöstorm och mandeldoft
Autor:
Camilla Läckberg
Wydawnictwo:
Czarna Owca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.