Eric Van
Lustbader znany jest m.in. z przejęcia literackiej pałeczki po Robercie
Ludlumie i kontynuowania serii o przygodach Jasona Bourne’a. W „Strażniku
Testamentu” pisarz próbuje natomiast uszczknąć swój kawałek tortu z sukcesu
Dana Browna, serwując czytelnikom thriller, w którym ogromną rolę odgrywają
tajne organizacje oraz religijne sekrety. Jak udała mu się ta sztuka?
Fabuła
powieści oscyluje wokół trwającego od czasów średniowiecza starcia pomiędzy
dwoma zakonami: gnostyckimi obserwantami i rycerzami świętego Klemensa.
Historia rozpoczyna się prologiem osadzonym na terenie Turcji roku 1442. Funkcję
tamtejszej kryjówki obserwantów pełni w tym okresie klasztor Sumela, lecz owe
schronienie zostaje w końcu zaatakowane przez rycerzy świętego Klemensa,
działających z ramienia samego papieża. Najeźdźcy mają za zadanie przechwycić
pewne artefakty, które znajdują się w posiadaniu prześladowanego ugrupowania. Do
krwawego napadu dochodzi zaś dzięki zdradzie w najwyższych kręgach zakonu, co
poniekąd stanowi punkt zaczepny dla dalszych wydarzeń, włącznie z tajemniczymi
precjozami.
Po
epizodzie z Sumeli, przeskakujemy do właściwej akcji, która rozgrywa się już we
współczesności. Oba bractwa nadal istnieją, aczkolwiek w nieco innej, świeckiej
formie – w ich szeregach nie brakuje bogatych przedsiębiorców, polityków czy
artystów. Zmianom nie uległy jednak wrogie stosunki, jakie panują między
organizacjami. Rycerze w dalszym ciągu usiłują rozgromić przeciwników, którzy dzielnie
strzegą sekretnych dóbr i krzyżują plany swoich oponentów. Niestety, historia
lubi się powtarzać, ponieważ istnienie obserwantów ponownie zawisa na włosku,
najprawdopodobniej z powodu knowań szpiegów. W ostatnim czasie zginęło bowiem
paru członków Haute Cour, najwyższej władzy zakonu. Wśród ofiar jest niejaki
Dexter Shaw, ojciec głównego bohatera – Bravermana. Co prawda policja uznaje ów
zgon za nieszczęśliwy wypadek, ale protagonista nie zadowala się takim
werdyktem. Mężczyzna ma zresztą ku temu bardzo dobre powody: enigmatyczne
zachowanie rodziciela, pozostawione przez niego wskazówki oraz wrażenie bycia
śledzonym.
Van
Lustbader buduje fabułę w oparciu o utarte schematy, rozpropagowane w
literaturze rozrywkowej przez Dana Browna. Znajdziemy tu zatem bohatera w ogniu
niebezpiecznych wydarzeń, który podąża śladem przeróżnych tropów i dawnych tajemnic,
próbując przy okazji wyjść z całej sytuacji w jednym kawałku. Podobnie jak w
przypadku Roberta Langdona z książek Browna, u boku Bravermana pojawia się
atrakcyjna kobieta (Jennifer Logan). Prócz tajnych ugrupowań, autor dorzuca do
intrygi zamieszanych w ciemne sprawki duchownych, którzy za pośrednictwem
rycerzy świętego Klemensa usiłują przejąć artefakty z rąk gnostyckich
obserwantów. W tym miejscu dochodzimy do kolejnego motywu powielanego przez
naśladowców „Kodu Leonarda da Vinci”, a konkretnie sekretu zdolnego wstrząsnąć
posadami chrześcijaństwa. Rola ta przypadła u Van Lustbadera pewnemu olejowi
oraz testamentowi Chrystusa, które rzucają zupełnie nowe światło na działalność
Jezusa.
W
ogólnym rozrachunku perypetie Bravermana Shawa wypadają niestety gorzej nawet
od „Zaginionego symbolu” oraz „Inferna”, czyli słabszych pozycji z Robertem
Langdonem. Wprawdzie książka nie podziałała na mnie usypiająco, ale nie
wzbudziła silniejszych emocji, nie wspominając już o podniesieniu adrenaliny. Boli
to tym bardziej, że Eric Van Lustbader upchnął w swojej powieści sporo typowo
sensacyjnych wątków. „Strażnik Testamentu” obfituje w strzelaniny, pościgi i
zabójstwa, a członkowie poszczególnych zakonów nie ustępują pod względem
zachowania świetnie przeszkolonym agentom specjalnym. Tak na marginesie, nie
byłabym zbytnio zaskoczona, gdyby obrany przez pisarza kierunek wynikał ze
zwykłego przyzwyczajenia do takiej formuły zamiast z chęci odróżnienia się od
Browna.
Ponadto
autor nie najlepiej radzi sobie z kreacją postaci, spośród których mało kto
zapada na dłużej w pamięć. Co do samego Bravermana, mężczyzna nie do końca
udźwignął ciężar bycia głównym bohaterem, wydając się czasami nieco mdłym
osobnikiem. Trochę lepsze wrażenie robi za to twarda i zarazem wrażliwa
Jennifer, która skrywa przed młodym Shawem kilka tajemnic. Uwagę zwracają jeszcze
dwie inne kobiety, lecz tutaj również nie obyło się bez potknięć. Będącej typem
perwersyjnej psychopatki Donatelli poświęcono za mało czasu, aby mogła w pełni
rozwinąć swój potencjał. Z kolei podstępna Camille, która zgrywa damę i
jednocześnie nie stroni od okrucieństwa, niekiedy bywa aż nadto przerysowana.
Choć
lubię historie w stylu „Kodu Leonarda da Vinci”, „Strażnik Testamentu”
zdecydowanie nie podbił mojego serca. Osobiście nie mam nic przeciwko czysto rozrywkowej
literaturze, ale pod warunkiem, że autor zaprezentuje rzeczywiście wciągającą
historię. Tymczasem losy Bravermana Shawa okazały się zaledwie średniej jakości
rzemieślnictwem. Owszem, książkę da się przeczytać bez skrzywienia, a być może
komuś przypadnie do gustu w większym stopniu niż mnie. Niemniej jednak
odpuszczenie sobie tego tytułu nie zuboży Waszego życia.
Ocena:
5/10
Tytuł
polski: Strażnik Testamentu
Tytuł
oryginalny: The Testament (aka The Bravo Testament)
Autor:
Eric Van Lustbader
Wydawnictwo:
Świat Książki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.