„Confetti” to
pod pewnymi względami dosyć zabawna historia o rywalizacji i przedślubnej
gorączce. Niemniej w ogólnym rozrachunku mamy do czynienia z filmem, który nie
rzuca na kolana ani nie zapadnie na długo w pamięć widzów.
Fabuła
brytyjskiej produkcji kręci się wokół konkursu, zorganizowanego przez tytułowy magazyn
„Confetti”. Zadanie polega na zaprezentowaniu najciekawszego i najbardziej
oryginalnego pomysłu na ślub, a na zwycięską parę czeka nagroda w postaci
dużego domu. Jako że laureaci dostaną idealny prezent na rozpoczęcie nowej
drogi życia, nic dziwnego, iż znajdują się chętni do zademonstrowania swojej
kreatywności. Do ścisłego finału docierają tylko trzy pary i to właśnie na ich
przygotowaniach skupia się większość akcji obrazu. A co w ogóle proponują owi
uczestnicy? Otóż mamy choćby zwolenników nieco staroświeckiego podejścia,
którzy pragną zrobić weselisko na modłę musicali z dawnych lat. Druga para
zamierza z kolei pobrać się w klimatach sportowych, urządzając ceremonię na
korcie tenisowym. I wreszcie ostatni finaliści, paradujący tak, jak ich Bóg
stworzył, czyli na golasa.
Film
od razu zwraca na siebie uwagę formą realizacji, a to dlatego, że wystylizowano
go na paradokument. Finalny efekt przypomina natomiast coś w rodzaju
telewizyjnego show, tyle że stoją za nim przedstawiciele prasy. W związku z
tym, nie zabrakło charakterystycznych dla takich programów castingów, gdzie pojawiają
się naprawdę kuriozalni kandydaci. Reżyserka Debbie Isitt pokazuje nam również materiały
przedstawiające finalistów, jasne i ciemne strony ślubnych przygotowań,
wypowiedzi rodziny, znajomych oraz pracującej przy całym przedsięwzięciu ekipy.
W doborze trzech najlepszych par można zaś dostrzec pewną zbieżność z
uczestnikami prawdziwych show, wśród których zazwyczaj da się wyróżnić tych
najsympatyczniejszych, tych z największym parciem na wygraną i tych najbardziej
kontrowersyjnych.
Co
ciekawe, scenariusz posłużył raczej za swoisty konspekt niż dokładną rozpiskę,
której trzeba wyryć się na blachę i nabożnie trzymać w trakcie zdjęć do obrazu.
Mianowicie pozwolono aktorom na improwizację, zamiast kazać im wypowiadać
konkretne kwestie dialogowe. Można więc powiedzieć, iż w ten sposób mieli
dosłownie poczuć się niczym uczestnicy autentycznych zmagań konkursowych. I
choć generalnie obsada wypadła dobrze, sam film nie jest szczególnie wciągającą
historią, o czym wspomniałam już zresztą we wstępie. Ot taka produkcja, która
zawiera zarówno lepsze, jak i słabsze momenty. Owszem, czasami lekko się uśmiechnęłam
(np. przy bójce z piosenką „Love Is in the Air” w tle), a także dostrzegłam
kilka przytyków pod adresem przedślubnych zawirowań oraz podejrzeń o ustawki. Przeważnie
jednak śledziłam perypetie bohaterów bez nadmiernego entuzjazmu.
Jak
widać, „Confetti” wzbudziło we mnie neutralne emocje. Dlatego nie zamierzam
wracać do tej produkcji, mimo że nie było tragicznie. Dla mnie to po prostu średniak
do jednorazowego obejrzenia, aczkolwiek ma parę fajnych pomysłów. Gdybyście
zatem natknęli się kiedyś na ten film, można w sumie zerknąć, lecz nie polecam
wybierać go w ramach familijnego seansu, wespół z małymi dziećmi. Naturystów
pokazano bowiem w pełnej krasie, racząc widzów wiadomymi szczegółami ludzkiej
anatomii.
Ocena:
5/10
Tytuł
polski: Confetti
Tytuł
oryginalny: Confetti
Reżyseria:
Debbie Isitt
Scenariusz:
Debbie Isitt
Obsada: Martin Freeman, Jessica Hynes, Stephen Mangan,
Meredith MacNeill, Jimmy Carr
Gatunek:
komedia
Produkcja:
Wielka Brytania
Rok
premiery: 2006
Czas
trwania: 96 minut
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.