czwartek, 17 grudnia 2015

"Confetti" - recenzja

„Confetti” to pod pewnymi względami dosyć zabawna historia o rywalizacji i przedślubnej gorączce. Niemniej w ogólnym rozrachunku mamy do czynienia z filmem, który nie rzuca na kolana ani nie zapadnie na długo w pamięć widzów.

Fabuła brytyjskiej produkcji kręci się wokół konkursu, zorganizowanego przez tytułowy magazyn „Confetti”. Zadanie polega na zaprezentowaniu najciekawszego i najbardziej oryginalnego pomysłu na ślub, a na zwycięską parę czeka nagroda w postaci dużego domu. Jako że laureaci dostaną idealny prezent na rozpoczęcie nowej drogi życia, nic dziwnego, iż znajdują się chętni do zademonstrowania swojej kreatywności. Do ścisłego finału docierają tylko trzy pary i to właśnie na ich przygotowaniach skupia się większość akcji obrazu. A co w ogóle proponują owi uczestnicy? Otóż mamy choćby zwolenników nieco staroświeckiego podejścia, którzy pragną zrobić weselisko na modłę musicali z dawnych lat. Druga para zamierza z kolei pobrać się w klimatach sportowych, urządzając ceremonię na korcie tenisowym. I wreszcie ostatni finaliści, paradujący tak, jak ich Bóg stworzył, czyli na golasa.

Film od razu zwraca na siebie uwagę formą realizacji, a to dlatego, że wystylizowano go na paradokument. Finalny efekt przypomina natomiast coś w rodzaju telewizyjnego show, tyle że stoją za nim przedstawiciele prasy. W związku z tym, nie zabrakło charakterystycznych dla takich programów castingów, gdzie pojawiają się naprawdę kuriozalni kandydaci. Reżyserka Debbie Isitt pokazuje nam również materiały przedstawiające finalistów, jasne i ciemne strony ślubnych przygotowań, wypowiedzi rodziny, znajomych oraz pracującej przy całym przedsięwzięciu ekipy. W doborze trzech najlepszych par można zaś dostrzec pewną zbieżność z uczestnikami prawdziwych show, wśród których zazwyczaj da się wyróżnić tych najsympatyczniejszych, tych z największym parciem na wygraną i tych najbardziej kontrowersyjnych.

Co ciekawe, scenariusz posłużył raczej za swoisty konspekt niż dokładną rozpiskę, której trzeba wyryć się na blachę i nabożnie trzymać w trakcie zdjęć do obrazu. Mianowicie pozwolono aktorom na improwizację, zamiast kazać im wypowiadać konkretne kwestie dialogowe. Można więc powiedzieć, iż w ten sposób mieli dosłownie poczuć się niczym uczestnicy autentycznych zmagań konkursowych. I choć generalnie obsada wypadła dobrze, sam film nie jest szczególnie wciągającą historią, o czym wspomniałam już zresztą we wstępie. Ot taka produkcja, która zawiera zarówno lepsze, jak i słabsze momenty. Owszem, czasami lekko się uśmiechnęłam (np. przy bójce z piosenką „Love Is in the Air” w tle), a także dostrzegłam kilka przytyków pod adresem przedślubnych zawirowań oraz podejrzeń o ustawki. Przeważnie jednak śledziłam perypetie bohaterów bez nadmiernego entuzjazmu.

Jak widać, „Confetti” wzbudziło we mnie neutralne emocje. Dlatego nie zamierzam wracać do tej produkcji, mimo że nie było tragicznie. Dla mnie to po prostu średniak do jednorazowego obejrzenia, aczkolwiek ma parę fajnych pomysłów. Gdybyście zatem natknęli się kiedyś na ten film, można w sumie zerknąć, lecz nie polecam wybierać go w ramach familijnego seansu, wespół z małymi dziećmi. Naturystów pokazano bowiem w pełnej krasie, racząc widzów wiadomymi szczegółami ludzkiej anatomii.


Ocena: 5/10


Tytuł polski: Confetti
Tytuł oryginalny: Confetti
Reżyseria: Debbie Isitt
Scenariusz: Debbie Isitt
Obsada: Martin Freeman, Jessica Hynes, Stephen Mangan, Meredith MacNeill, Jimmy Carr
Gatunek: komedia
Produkcja: Wielka Brytania
Rok premiery: 2006
Czas trwania: 96 minut

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.