czwartek, 24 grudnia 2015

"Family Man" - recenzja


Pieniądze szczęścia nie dają… W Wigilię wszystko może się zdarzyć… Wprawdzie to truizmy, lecz słowa te ciągle mają wzięcie, a szczególnie w okresie świątecznym. Dlatego też nie brak historii, krzewiących rodzinne wartości i osadzonych w czasie, kiedy wielu ludzi absorbują takie sprawy jak prezenty czy ubieranie choinki. Z tego rodzaju tematyką zmierzył się dla przykładu Brett Ratner (m.in. „KasaMowa”, „X-Men: Ostatni Bastion”, seria „Godziny szczytu”), reżyserując film o dość wymownym tytule „Family Man”.

Amerykański obraz, którego światowa premiera miała miejsce w 2000 roku, serwuje odbiorcom połączenie komediodramatu z elementami romansu, a nawet ze szczyptą fantasy. Gwoli ścisłości, większość rzeczy, jakie widzimy w trakcie seansu, trzyma się realizmu. Niemniej kluczową rolę odgrywa tutaj aspekt nadprzyrodzony, bez którego główny bohater nie mógłby stanąć w obliczu takiej a nie innej sytuacji. Otóż przedstawiona w filmie historia koncentruje się na niecodziennych, acz na pierwszy rzut oka zwyczajnych perypetiach Jacka Campbella, biznesmena z Wall Street. Jako że w pracy odnosi sukcesy, zarabia dużo kasy, mieszka w luksusowym apartamencie i jeździ szybkim, drogim autem. Mężczyzna jest przy tym przekonany, że nie potrzeba mu niczego więcej do szczęścia. Czy aby rzeczywiście? Tego właśnie dowie się po wizycie w małym spożywczaku, dokąd zagląda pewnego wigilijnego wieczoru. Chociaż Jack wraca potem do siebie i idzie jak gdyby nigdy nic spać, następnego ranka szybko zauważa, że coś jest mocno nie tak…

Co konkretnie wywołuje wielkie zdziwienie (czy raczej szok) pana Campbella po pobudce? Ano w łóżku obok niego leży kobieta. Owszem, ów fakt sam w sobie nie jest dla naszego protagonisty nowością. Jednak poprzedniej nocy akurat nie zapraszał nikogo do swojej alkowy. Mało tego, do Jacka przytula się Kate Reynolds – dawna miłość, którą opuścił 13 lat przed właściwą akcją produkcji. Sypialnia, w jakiej przebywają, nie przypomina z kolei znanych mężczyźnie pieleszy. Ba, wszystko nagle zmienia się o 180 stopni w stosunku do jego dotychczasowej egzystencji. Jak się okazuje, facet trafia do alternatywnej wersji rzeczywistości, w której nie jest już nadzianym kawalerem. Zamiast tego poślubił Kate, zmajstrował jej dwójkę dzieci i wraz z rodziną mieszka w domku na przedmieściach. Na dodatek, pracuje jako sprzedawca opon.

Jack musi zatem odnaleźć się w roli dobrego męża i ojca, a przynajmniej spróbować, aby kompletnie nie zwariować. Scenariusz obrazu można natomiast zaklasyfikować do historii typu „co by było, gdyby”. Jak najprawdopodobniej potoczyłyby się losy mężczyzny, jeżeli przed laty wolałby pójść za głosem serca, niż postawić na pogoń za pieniądzem, oddalić się od Kate i finalnie zapomnieć o ukochanej? Nowe położenie biznesmena każe mu zakosztować tego rodzaju doświadczeń. Oczywiście wiąże się to również z uniwersalną lekcją o tym, co jest najważniejsze w życiu człowieka. Od pana Campbella zależeć zaś będzie, jakie nauki wyciągnie z bycia tytułowym „family manem”.

Z jednej strony, film Bretta Ratnera niby prawi o banałach, co zasygnalizowałam zresztą we wstępie. Z drugiej, chodzi o istotne przecież kwestie, a poza tym, należy podkreślić, iż zdołano je podać w całkiem miły sposób. Wymowę fabuły dodatkowo wzmacnia świąteczna otoczka, która co prawda nie jest nachalna, lecz została odpowiednio zaakcentowana. Docenić trzeba ponadto grę aktorską, zwłaszcza odtwórcy głównej postaci – Nicolasa Cage’a, aczkolwiek reszta obsady też dobrze się spisała, na czele z Téą Leoni (Kate) oraz Makenzie Vegą w roli Annie, bystrej i uroczej córeczki Campbellów. Nawiasem mówiąc, sceny, kiedy dziewczynka pojawia się u boku ekranowego ojca, zaliczają się do najzabawniejszych. Co do samego Cage’a, gwiazdor takich hitów jak „Twierdza” czy „Skarb narodów” posiada według mnie predyspozycje do wiarygodnego pokazywania zdziwienia i innych, pokrewnych temu uczuciu emocji. Wypadł więc bardzo wiarygodnie w częstych chwilach zagubienia, które ze zrozumiałych powodów nie opuszczą Jacka Campbella.

Reasumując, „Family Man” jest przyjemnym obrazem, mimo że nie śledziłam go z wypiekami na twarzy. Akcja toczy się spokojnym rytmem, gdyż twórcom nie przyświecała idea zrobienia filmu, dbającego o regularny zastrzyk adrenaliny. Chcieli zaprezentować ciepłą opowieść, która czasem wzruszy, kiedy indziej wywoła sympatyczny uśmiech na naszych twarzach, a przede wszystkim skłoni do pewnych refleksji. I to im się w ogólnym rozrachunku udało.


Ocena: 7/10


Tytuł polski: Family Man
Tytuł oryginalny: The Family Man
Reżyseria: Brett Ratner
Scenariusz: David Diamond, David Weissman
Obsada: Nicolas Cage, Téa Leoni, Don Cheadle, Jeremy Piven, Makenzie Vega
Gatunek: komediodramat, fantasy
Produkcja: USA
Rok premiery: 2000
Czas trwania: 125 minut

-----------------------------------------------------------

Korzystając z okazji, chciałabym życzyć wszystkim, którzy tutaj zaglądają, zdrowych i spokojnych świąt!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.