środa, 9 grudnia 2015

"Bractwo Bang Bang" - recenzja

Upadek apartheidu w RPA pociągnął za sobą wiele zamieszek, a te z kolei nie obyły się bez krwawych ofiar. Media nie pozostawały zaś obojętne na to, co działo się na afrykańskim kontynencie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Fotografie upamiętniające tamtejsze wydarzenia obiegły cały świat, a szczególnie głośno było o zdjęciach autorstwa grupy ochrzczonej nazwą „Bang Bang Club”.

Oparty na faktach film Stevena Silvera opowiada o losach członków powyższego zespołu w składzie: Greg Marinovich, Kevin Carter, João Silva i Ken Oosterbroek. Mężczyźni zasłynęli uwiecznianiem na zdjęciach okrucieństw, nierzadko wkraczając z aparatami w centrum niebezpiecznych wydarzeń. Przez takie praktyki narażali oczywiście własną skórę. Wszak podczas ostrej wymiany ognia można zarobić kulkę przez czysty przypadek, nawet pozostając całkowicie neutralnym. Dlatego też paczka kumpli i zarazem współpracowników dorobiła się takiego a nie innego określenia.

Ze względu na poruszane wątki, w „Bractwie Bang Bang” znalazło się miejsce dla paru drastyczniejszych widoków, aczkolwiek Silver, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, udowodnił również, że potrafi wstrząsnąć widzem bez dosadnego pokazywania brutalnych starć. Dobitnym tego przykładem jest rozmowa, jaką Greg odbywa z pewną ofiarą eskalacji przemocy w RPA. Owszem, mężczyzna, który składa relację fotoreporterowi, przeżył krwawy incydent, ale niestety stracił wtedy najbliższą rodzinę. I to właśnie jego zeznania – słowa w połączeniu z rosnącym bólem na twarzy Afrykanina – robią szokujące wręcz wrażenie na odbiorcach.

Trzeba przy tym podkreślić, iż obraz nie tyle zwraca uwagę na te konkretne zamieszki, co skupia się na problematycznej pracy wykonywanej przez tytułowe bractwo. Silverowi udało się uchwycić charakter owego zajęcia, towarzyszącą mu adrenalinę, gotowość do ryzyka oraz związane z tym kontrowersje. Mimo że zawód fotografa wymaga od protagonistów niemałego poświęcenia, scenariusz produkcji nie uderza w patetyczne tony ani nie kreśli laurki, idealizującej bohaterów. Zaryzykowałabym stwierdzenie, iż zamiast tego reżyser nie boi się zahaczyć o kwestię swego rodzaju podwójnej moralności. Wprawdzie zdjęcia ekipy z Bang Bang Club uwrażliwiają ludzi z zewnątrz na afrykańską sytuację, lecz w trakcie seansu padnie też sugestia, że członkowie paczki czekają aż ktoś umrze, by, mówiąc bez ogródek, cyknąć upragnione foty.

Z jednej strony, mężczyźni zdają sobie sprawę, iż są świadkami wstrząsających rzeczy. Z drugiej, próbują zachować obojętność i skupić się na swoich obowiązkach. Co ważne, ukazanie głównych bohaterów jako zwykłych ludzi nie odbiło się tu głęboką czkawką, tylko wzmocniło wiarygodność całego przekazu. W pozytywnym odbiorze filmu pomaga także dobra gra aktorska Ryana Phillippe’a oraz Taylora Kitscha, wcielających się odpowiednio w Grega i Kevina. Nie znaczy to, iż reszta obsady dała plamę. Po prostu kreacje wyżej wymienionych panów najbardziej wyróżniają się spośród wszystkich aktorów.

Podsumowując, „Bractwo Bang Bang” to warta obejrzenia pozycja, która traktuje o istotnych problemach i skłania do pewnych przemyśleń. Szczególnie doceniam sposób, w jaki przyjrzano się trudom pracy fotoreportera oraz wynikającym z tego dylematom moralnym. I chociaż nie zaliczyłabym owego filmu do czołówki światowego kina (wkradło się kilka słabszych, mniej angażujących momentów), nie zaprzeczę, że Steven Silver nakręcił solidny obraz. Zainteresowane taką tematyką osoby nie powinny zatem przechodzić wobec niego obojętnie.


Ocena: 7/10


Tytuł polski: Bractwo Bang Bang
Tytuł oryginalny: The Bang Bang Club
Reżyseria: Steven Silver
Scenariusz: Steven Silver
Obsada: Ryan Phillippe, Taylor Kitsch, Malin Åkerman, Neels Van Jaarsveld, Frank Rautenbach
Gatunek: dramat
Produkcja: Kanada, RPA
Rok premiery: 2010
Czas trwania: 103 minuty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.