Upadek apartheidu
w RPA pociągnął za sobą wiele zamieszek, a te z kolei nie obyły się bez
krwawych ofiar. Media nie pozostawały zaś obojętne na to, co działo się na
afrykańskim kontynencie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego
stulecia. Fotografie upamiętniające tamtejsze wydarzenia obiegły cały świat, a
szczególnie głośno było o zdjęciach autorstwa grupy ochrzczonej nazwą „Bang
Bang Club”.
Oparty
na faktach film Stevena Silvera opowiada o losach członków powyższego zespołu w
składzie: Greg Marinovich, Kevin Carter, João Silva i Ken Oosterbroek.
Mężczyźni zasłynęli uwiecznianiem na zdjęciach okrucieństw, nierzadko wkraczając
z aparatami w centrum niebezpiecznych wydarzeń. Przez takie praktyki narażali
oczywiście własną skórę. Wszak podczas ostrej wymiany ognia można zarobić kulkę
przez czysty przypadek, nawet pozostając całkowicie neutralnym. Dlatego też
paczka kumpli i zarazem współpracowników dorobiła się takiego a nie innego
określenia.
Ze
względu na poruszane wątki, w „Bractwie Bang Bang” znalazło się miejsce dla
paru drastyczniejszych widoków, aczkolwiek Silver, reżyser i scenarzysta w
jednej osobie, udowodnił również, że potrafi wstrząsnąć widzem bez dosadnego pokazywania
brutalnych starć. Dobitnym tego przykładem jest rozmowa, jaką Greg odbywa z pewną
ofiarą eskalacji przemocy w RPA. Owszem, mężczyzna, który składa relację
fotoreporterowi, przeżył krwawy incydent, ale niestety stracił wtedy najbliższą
rodzinę. I to właśnie jego zeznania – słowa w połączeniu z rosnącym bólem na
twarzy Afrykanina – robią szokujące wręcz wrażenie na odbiorcach.
Trzeba
przy tym podkreślić, iż obraz nie tyle zwraca uwagę na te konkretne zamieszki,
co skupia się na problematycznej pracy wykonywanej przez tytułowe bractwo.
Silverowi udało się uchwycić charakter owego zajęcia, towarzyszącą mu adrenalinę,
gotowość do ryzyka oraz związane z tym kontrowersje. Mimo że zawód fotografa
wymaga od protagonistów niemałego poświęcenia, scenariusz produkcji nie uderza
w patetyczne tony ani nie kreśli laurki, idealizującej bohaterów. Zaryzykowałabym
stwierdzenie, iż zamiast tego reżyser nie boi się zahaczyć o kwestię swego
rodzaju podwójnej moralności. Wprawdzie zdjęcia ekipy z Bang Bang Club
uwrażliwiają ludzi z zewnątrz na afrykańską sytuację, lecz w trakcie seansu
padnie też sugestia, że członkowie paczki czekają aż ktoś umrze, by, mówiąc bez
ogródek, cyknąć upragnione foty.
Z
jednej strony, mężczyźni zdają sobie sprawę, iż są świadkami wstrząsających
rzeczy. Z drugiej, próbują zachować obojętność i skupić się na swoich
obowiązkach. Co ważne, ukazanie głównych bohaterów jako zwykłych ludzi nie
odbiło się tu głęboką czkawką, tylko wzmocniło wiarygodność całego przekazu. W
pozytywnym odbiorze filmu pomaga także dobra gra aktorska Ryana Phillippe’a
oraz Taylora Kitscha, wcielających się odpowiednio w Grega i Kevina. Nie znaczy
to, iż reszta obsady dała plamę. Po prostu kreacje wyżej wymienionych panów
najbardziej wyróżniają się spośród wszystkich aktorów.
Podsumowując,
„Bractwo Bang Bang” to warta obejrzenia pozycja, która traktuje o istotnych
problemach i skłania do pewnych przemyśleń. Szczególnie doceniam sposób, w jaki
przyjrzano się trudom pracy fotoreportera oraz wynikającym z tego dylematom
moralnym. I chociaż nie zaliczyłabym owego filmu do czołówki światowego kina
(wkradło się kilka słabszych, mniej angażujących momentów), nie zaprzeczę, że
Steven Silver nakręcił solidny obraz. Zainteresowane taką tematyką osoby nie
powinny zatem przechodzić wobec niego obojętnie.
Ocena:
7/10
Tytuł
polski: Bractwo Bang Bang
Tytuł oryginalny: The Bang Bang Club
Reżyseria: Steven Silver
Scenariusz: Steven Silver
Obsada: Ryan Phillippe, Taylor Kitsch, Malin Åkerman,
Neels Van Jaarsveld, Frank Rautenbach
Gatunek:
dramat
Produkcja:
Kanada, RPA
Rok
premiery: 2010
Czas
trwania: 103 minuty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.