Klasyka
literatury to łakomy kąsek dla wszelkiej maści twórców, którzy pragną
zaserwować odbiorcom własne wersje uznanych dzieł. Do szczególnie często
przerabianych utworów należy „Frankenstein” autorstwa Mary Shelley. Niestety, sięgnięcie
po tę powieść nie zawsze przełożyło się na udany efekt końcowy. Tak właśnie
jest w przypadku filmu „Ja, Frankenstein” Stuarta Beattiego, który nie podbił
ani serc krytyków, ani kinowych sal.
Fabularną
podstawę obrazu stanowi nie tylko książka Mary Shelley, lecz również komiks
Kevina Grevioux. Przedstawiona w filmie historia luźno poczyna sobie z
literackim pierwowzorem z XIX wieku, starając się jednocześnie być jego
kontynuacją. Pierwszym minutom akcji towarzyszy głos narratora, zaś funkcję tę
pełni ożywiony przez Wiktora Frankensteina stwór. Główny bohater, który
otrzymuje tu imię Adam, w telegraficznym skrócie przybliża nam najważniejsze
wydarzenia z powieści, po czym rozpoczyna się właściwy wątek produkcji. Mianowicie
słynne monstrum zostaje zauważone przez dwa przeciwne obozy - demony oraz
gargulce. Motyw ten przywodzi skojarzenia z popularną serią Underworld, której
współtwórcą jest zresztą przywołany wcześniej Grevioux. Tam także mieliśmy do
czynienia z konfliktem dwóch grup nadnaturalnych istot, a konkretnie wampirów i
wilkołaków.
Wracając
do filmu „Ja, Frankenstein”, Adam znalazł się w centrum uwagi demonów ze
względu na swoje pochodzenie. Siły ciemności pragną bowiem poznać sekrety
eksperymentu, który doprowadził do „narodzin” naszego protagonisty. Stojący na
czele demonów książę Naberius potrzebuje owej wiedzy do stworzenia armii żywych
trupów, dzięki czemu bez problemów zawładnąłby całym światem. Zadanie
gargulców, którymi dowodzi królowa Leonore, polega natomiast na ochronie
ludzkości. W związku z powyższym, nie mogą biernie obserwować zakusów Naberiusa
na Adama.
A
co na to sam zainteresowany? On z kolei chce, aby wszyscy dali mu święty
spokój. Nie ma zamiaru robić za obiekt badań u demonów, ani kryć się pod
spódnicą Leonore. Woli zachować neutralność i trzymać się z daleka od każdej ze
stron, a także od zwykłych śmiertelników. Tak też przez dłuższy czas czyni,
okazjonalnie łojąc skórę wysłannikom piekielnego księcia. Po 200 latach
tułaczki, Adama przestaje już bawić odpieranie ataków tych demonów, które
ośmieliły się go śledzić. Wkracza zatem do miasta, gdzie otwarcie rzuca rękawicę
diabelskim zastępom. W taki oto sposób dochodzi do ostatecznej konfrontacji
pomiędzy siłami dobra i zła, gdyż na interwencję gargulców nie trzeba czekać
zbyt długo.
Scenariusz
obrazu nie należy do oryginalnych, aczkolwiek sam fakt wykorzystania ogranych
pomysłów nie stawiał go z góry na przegranej pozycji. Tym, co przemawia na
niekorzyść przedstawionej w filmie historii, jest generalna miałkość. Niby na
ekranie dzieje się sporo, ale nic mnie specjalnie nie ruszyło. Miejscami
odczuwałam nawet znużenie, mimo że seans trwał około 1,5 godziny.
Zaryzykowałabym stwierdzenie, że otrzymaliśmy naprędce sklecony szkielet
scenariusza zamiast pełnoprawnego skryptu. Powierzchownie potraktowano zarówno
poszczególne wątki, jak i postaci, włącznie z głównym bohaterem. Na dodatek,
twórcy podeszli do tematu z nadmierną powagą, co jeszcze bardziej pogrążyło
produkcję w festiwalu niezamierzonego kiczu.
Ów
pokaz tandety funduje widzom wizualna warstwa przygód Adama. O ile osadzenie
większości akcji w nocy nadaje nieco gotyckiej atmosfery, o tyle liczne sceny z
efektami specjalnymi często wieją taniochą. Wprawdzie twórcy nie dysponowali
budżetem porównywalnym z kosztownymi blockbusterami pokroju „Titanica” czy
„Piratów z Karaibów”, lecz 65 milionów
to znowu nie aż tak mało. Taka kwota pozwoliłaby na realizację obrazu, który
bez wstydu można byłoby puścić w kinie. Tymczasem „Ja, Frankenstein” skojarzył
mi się z niskobudżetowymi produkcjami, kręconymi wyłącznie z myślą o rynku DVD
i Blu-ray. Zdecydowanie najgorsze wrażenie wywołują zaś demony po ujawnieniu
swojego prawdziwego oblicza. Maski na głowach aktorów nadają się raczej na
odpustowy jarmark niż na film kinowy z XXI wieku.
Od
obrazów typu „Ja, Frankenstein” widzowie zazwyczaj nie oczekują aktorstwa na
miarę Oscara. Niemniej jednak najlepsze kreacje w filmie Stuarta Beattiego
ledwo mieszczą się w granicach przyzwoitości, przez co nie mogę pozytywnie ocenić
tego aspektu produkcji. Po części wina leży po stronie scenariusza, a jest to
tym bardziej przykre, że na planie zebrano takich aktorów jak Aaron Eckhart czy
Bill Nighy. Eckhart, który wciela się w głównego bohatera, przeważnie
poprzestaje na rzucaniu groźnych spojrzeń. A szkoda, bo swego czasu zaimponował
mi świetnym występem w „Mrocznym Rycerzu”. Jestem przekonana, iż stać go na
więcej. Niektórzy mogliby się też przyczepić do wyglądu Adama, ponieważ
prezentuje się nad wyraz atrakcyjnie jak na pozszywane monstrum.
Co
się tyczy reszty obsady, Nighy (książę Naberius) kopiuje swoją rolę z cyklu
„Underworld”, tyle że w dużo gorszym wydaniu. Brytyjski aktor popada w przesadę
i puszy się niemiłosiernie. Miranda Otto, czyli królowa Eleonore, paraduje z taką
miną, jakby brała udział w stypie. Z kolei Yvonne Strahovski przypadła rola
ekranowego ozdobnika, o którym nie będziemy pamiętać długo po zakończeniu
seansu. Posiadająca polskie korzenie aktorka nawet nie mogła się wykazać,
chociaż w postaci pani naukowiec Terry Wessex drzemał całkiem niezły potencjał.
Nie popisał się również Jai Courtney jako gargulec Gideon, ale to mnie akurat
nie zdziwiło zważywszy na słabą kreację w „Szklanej Pułapce 5”.
Mimo
że zakończenie sugeruje ewentualny ciąg dalszy, niezadowalające wyniki
finansowe najprawdopodobniej przekreśliły szanse na powstanie kontynuacji. W
sumie nie ma czego żałować, jeżeli sequel reprezentowałby zbliżony poziom do
poprzednika. „Ja, Frankenstein” to film zrealizowany bez większego polotu,
który zasłużenie zebrał mnóstwo krytyki i mało pieniędzy w kinowych kasach. Gdyby
postawiono na dystans oraz zabawę z kiczowatą konwencją, być może obraz
potrafiłby się w pewnym stopniu obronić. Niestety, wyszło, jak wyszło -
śmiertelnie poważnie i słabo.
Ocena:
3/10
Tytuł
polski: Ja, Frankenstein
Tytuł
oryginalny: I, Frankenstein
Reżyseria:
Stuart Beattie
Scenariusz:
Stuart Beattie
Obsada:
Aaron Eckhart, Bill Nighy, Yvonne Strahovski, Miranda Otto, Jai Courtney
Gatunek:
fantasy, akcja
Produkcja:
USA, Australia
Rok
premiery: 2014
Czas
trwania: 89 minut
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.