poniedziałek, 20 lipca 2015

"Ja, Frankenstein" - recenzja

Klasyka literatury to łakomy kąsek dla wszelkiej maści twórców, którzy pragną zaserwować odbiorcom własne wersje uznanych dzieł. Do szczególnie często przerabianych utworów należy „Frankenstein” autorstwa Mary Shelley. Niestety, sięgnięcie po tę powieść nie zawsze przełożyło się na udany efekt końcowy. Tak właśnie jest w przypadku filmu „Ja, Frankenstein” Stuarta Beattiego, który nie podbił ani serc krytyków, ani kinowych sal.

Fabularną podstawę obrazu stanowi nie tylko książka Mary Shelley, lecz również komiks Kevina Grevioux. Przedstawiona w filmie historia luźno poczyna sobie z literackim pierwowzorem z XIX wieku, starając się jednocześnie być jego kontynuacją. Pierwszym minutom akcji towarzyszy głos narratora, zaś funkcję tę pełni ożywiony przez Wiktora Frankensteina stwór. Główny bohater, który otrzymuje tu imię Adam, w telegraficznym skrócie przybliża nam najważniejsze wydarzenia z powieści, po czym rozpoczyna się właściwy wątek produkcji. Mianowicie słynne monstrum zostaje zauważone przez dwa przeciwne obozy - demony oraz gargulce. Motyw ten przywodzi skojarzenia z popularną serią Underworld, której współtwórcą jest zresztą przywołany wcześniej Grevioux. Tam także mieliśmy do czynienia z konfliktem dwóch grup nadnaturalnych istot, a konkretnie wampirów i wilkołaków.

Wracając do filmu „Ja, Frankenstein”, Adam znalazł się w centrum uwagi demonów ze względu na swoje pochodzenie. Siły ciemności pragną bowiem poznać sekrety eksperymentu, który doprowadził do „narodzin” naszego protagonisty. Stojący na czele demonów książę Naberius potrzebuje owej wiedzy do stworzenia armii żywych trupów, dzięki czemu bez problemów zawładnąłby całym światem. Zadanie gargulców, którymi dowodzi królowa Leonore, polega natomiast na ochronie ludzkości. W związku z powyższym, nie mogą biernie obserwować zakusów Naberiusa na Adama.

A co na to sam zainteresowany? On z kolei chce, aby wszyscy dali mu święty spokój. Nie ma zamiaru robić za obiekt badań u demonów, ani kryć się pod spódnicą Leonore. Woli zachować neutralność i trzymać się z daleka od każdej ze stron, a także od zwykłych śmiertelników. Tak też przez dłuższy czas czyni, okazjonalnie łojąc skórę wysłannikom piekielnego księcia. Po 200 latach tułaczki, Adama przestaje już bawić odpieranie ataków tych demonów, które ośmieliły się go śledzić. Wkracza zatem do miasta, gdzie otwarcie rzuca rękawicę diabelskim zastępom. W taki oto sposób dochodzi do ostatecznej konfrontacji pomiędzy siłami dobra i zła, gdyż na interwencję gargulców nie trzeba czekać zbyt długo.

Scenariusz obrazu nie należy do oryginalnych, aczkolwiek sam fakt wykorzystania ogranych pomysłów nie stawiał go z góry na przegranej pozycji. Tym, co przemawia na niekorzyść przedstawionej w filmie historii, jest generalna miałkość. Niby na ekranie dzieje się sporo, ale nic mnie specjalnie nie ruszyło. Miejscami odczuwałam nawet znużenie, mimo że seans trwał około 1,5 godziny. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że otrzymaliśmy naprędce sklecony szkielet scenariusza zamiast pełnoprawnego skryptu. Powierzchownie potraktowano zarówno poszczególne wątki, jak i postaci, włącznie z głównym bohaterem. Na dodatek, twórcy podeszli do tematu z nadmierną powagą, co jeszcze bardziej pogrążyło produkcję w festiwalu niezamierzonego kiczu.

Ów pokaz tandety funduje widzom wizualna warstwa przygód Adama. O ile osadzenie większości akcji w nocy nadaje nieco gotyckiej atmosfery, o tyle liczne sceny z efektami specjalnymi często wieją taniochą. Wprawdzie twórcy nie dysponowali budżetem porównywalnym z kosztownymi blockbusterami pokroju „Titanica” czy „Piratów z  Karaibów”, lecz 65 milionów to znowu nie aż tak mało. Taka kwota pozwoliłaby na realizację obrazu, który bez wstydu można byłoby puścić w kinie. Tymczasem „Ja, Frankenstein” skojarzył mi się z niskobudżetowymi produkcjami, kręconymi wyłącznie z myślą o rynku DVD i Blu-ray. Zdecydowanie najgorsze wrażenie wywołują zaś demony po ujawnieniu swojego prawdziwego oblicza. Maski na głowach aktorów nadają się raczej na odpustowy jarmark niż na film kinowy z XXI wieku.

Od obrazów typu „Ja, Frankenstein” widzowie zazwyczaj nie oczekują aktorstwa na miarę Oscara. Niemniej jednak najlepsze kreacje w filmie Stuarta Beattiego ledwo mieszczą się w granicach przyzwoitości, przez co nie mogę pozytywnie ocenić tego aspektu produkcji. Po części wina leży po stronie scenariusza, a jest to tym bardziej przykre, że na planie zebrano takich aktorów jak Aaron Eckhart czy Bill Nighy. Eckhart, który wciela się w głównego bohatera, przeważnie poprzestaje na rzucaniu groźnych spojrzeń. A szkoda, bo swego czasu zaimponował mi świetnym występem w „Mrocznym Rycerzu”. Jestem przekonana, iż stać go na więcej. Niektórzy mogliby się też przyczepić do wyglądu Adama, ponieważ prezentuje się nad wyraz atrakcyjnie jak na pozszywane monstrum.

Co się tyczy reszty obsady, Nighy (książę Naberius) kopiuje swoją rolę z cyklu „Underworld”, tyle że w dużo gorszym wydaniu. Brytyjski aktor popada w przesadę i puszy się niemiłosiernie. Miranda Otto, czyli królowa Eleonore, paraduje z taką miną, jakby brała udział w stypie. Z kolei Yvonne Strahovski przypadła rola ekranowego ozdobnika, o którym nie będziemy pamiętać długo po zakończeniu seansu. Posiadająca polskie korzenie aktorka nawet nie mogła się wykazać, chociaż w postaci pani naukowiec Terry Wessex drzemał całkiem niezły potencjał. Nie popisał się również Jai Courtney jako gargulec Gideon, ale to mnie akurat nie zdziwiło zważywszy na słabą kreację w „Szklanej Pułapce 5”.

Mimo że zakończenie sugeruje ewentualny ciąg dalszy, niezadowalające wyniki finansowe najprawdopodobniej przekreśliły szanse na powstanie kontynuacji. W sumie nie ma czego żałować, jeżeli sequel reprezentowałby zbliżony poziom do poprzednika. „Ja, Frankenstein” to film zrealizowany bez większego polotu, który zasłużenie zebrał mnóstwo krytyki i mało pieniędzy w kinowych kasach. Gdyby postawiono na dystans oraz zabawę z kiczowatą konwencją, być może obraz potrafiłby się w pewnym stopniu obronić. Niestety, wyszło, jak wyszło - śmiertelnie poważnie i słabo.


Ocena: 3/10


Tytuł polski: Ja, Frankenstein
Tytuł oryginalny: I, Frankenstein
Reżyseria: Stuart Beattie
Scenariusz: Stuart Beattie
Obsada: Aaron Eckhart, Bill Nighy, Yvonne Strahovski, Miranda Otto, Jai Courtney
Gatunek: fantasy, akcja
Produkcja: USA, Australia
Rok premiery: 2014
Czas trwania: 89 minut

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.