Koniec przygody
ze „Zmierzchem” nie oznaczał dla Catherine Hardwicke rozbratu z romansem
paranomalnym. Co prawda amerykańska reżyserka sfilmowała tylko pierwszą część
wampirzej sagi, lecz później przyszło jej nakręcić jeszcze inny obraz, który
wykorzystuje tego rodzaju konwencję. Ową produkcją jest „Dziewczyna w czerwonej
pelerynie” z Amandą Seyfried w głównej i zarazem tytułowej roli. Jednakże to
nie film stanowi przedmiot niniejszego tekstu, a powieść, którą Sara
Blakley-Cartwright napisała na bazie scenariusza Davida Lesliego Johnsona.
Z
reguły ostrożnie podchodzę do lektur o takim filmowym rodowodzie. Powód? Po
prostu kilka razy trochę się zraziłam, przeczytawszy pozycje, powstałe właśnie
na podstawie scenariuszy. Może nie dlatego, że okazały się śmiertelnie nudne i
męczące, ale przez to, że pachniały typowym skokiem na kasę. Krótkie, stworzone
jakby na szybko… Ot, takie w sumie streszczenie, tyle że posiadające dialogi. Nieco
inaczej przedstawia się sprawa „Dziewczyny w czerwonej pelerynie”, bo tym razem
otrzymałam dłuższą powieść, acz żadne tam opasłe tomisko. Pomimo tego podejrzewam,
że tu nadal mamy do czynienia z pewną próbą zbicia dodatkowego kapitału. I to
nawet wtedy, jeśli w grę wchodziła także chęć wzbogacenia wykreowanego
uniwersum. Wiadomo – komu spodoba się film, sięgnie po książkę i vice versa. Ja
na przykład zaliczyłam najpierw seans w telewizji, a ten był wystarczająco
przyjemny, by przy promocyjnej cenie skusić się na wersję papierową.
Fabuła
utworu to reinterpretacja klasycznej baśni o Czerwonym Kapturku, gdzie
zastosowano formułę „Zmierzchu”, doprawiając ją elementami powieści gotyckiej.
Akcja rozgrywa się w odległej przeszłości na terenie wioski Daggorhorn oraz jej
okolic. Mieszkańcy osady niby starają się normalnie funkcjonować, lecz
nieodłączną częścią egzystencji owej społeczności jest niestety lęk. Winę za
taki stan rzeczy ponosi aktywność Wilka, a właściwie wilkołaka, którego ludzie
usiłują udobruchać poprzez składanie ofiary przy każdej pełni księżyca. Nie
mają innego wyjścia, choć wioska ogrodzona jest niczym warowna twierdza. Na
domiar złego, nadchodzi czas, gdy na nic zdają się dobrowolne dary w postaci
zwierząt. Pewnej nocy potwór dokonuje nadprogramowego, że tak to ujmę, ataku. Mianowicie
ginie jedna z wioskowych dziewcząt, co kładzie się kolejnym cieniem na życiu w
Daggorhorn.
W
takim świecie musi odnaleźć się tutejszy odpowiednik Czerwonego Kapturka, czyli
siedemnastoletnia Valerie. To atrakcyjna dziewczyna z silną potrzebą
niezależności, która czuje, że niezbyt pasuje do otoczenia. Co istotne, nasza
protagonistka ląduje też w centrum swoistego trójkąta miłosnego, będąc obiektem
westchnień dwóch przystojnych chłopaków. Jeden z nich to uczynny Henry, syn
bogatego kowala, zaś rola drugiego adoratora spada na stuprocentowego outsidera
– drwala Petera, który w dzieciństwie przyjaźnił się z Valerie, lecz przez ojcowskie
błędy opuścił niegdyś wioskę wraz z rodzicielem, by po latach wrócić do
Daggorhorn. Choć Heniek nie stoi na zupełnie przegranej pozycji, dziewczęce
serce zdecydowanie żywiej bije dla dzikiego Piotrusia. Dokonanie definitywnego
wyboru w tej kwestii zakłóca jednak bestia, która, jak wspomniałam wcześniej,
ostatnio szczególnie ostro daje się wszystkim we znaki.
W
początkowej fazie powieści autorka częściej sygnalizuje obecność spojrzeń,
które wymieniają między sobą bohaterowie. Zauważyłam, że więcej uwagi poświęca
wówczas sprawom uczuciowym, tym samym bardziej dopuszczając do głosu nurt
paranormalnego romansu. Nie żeby mnie to nadmiernie uwierało, skoro książkę
czyta się szybko, a zwięzły język nie przeszkodził w zarysowaniu charakteru społeczności
skłonnej do wiary w przesądy i paranoicznych wręcz zachowań. Niemniej historia
zyskuje dzięki wprowadzeniu postaci ojca Solomona, nieustępliwego łowcy
wilkołaków. Ów człowiek zjawia się w osadzie po wezwaniu, jakie otrzymuje od lokalnego
kapłana. Trzeba przyznać, że wraz z jego przyjazdem wzrasta atmosfera
zaszczucia i zagrożenia. Gdy mężczyzna uświadamia mieszkańców, że drapieżnik jest
w rzeczywistości obarczonym klątwą człowiekiem, nawet w głowie Valerie przewiną
się podejrzenia pod adresem bliskich osób. Sam ojciec Solomon niewątpliwie ma w
sobie coś z groźnego inkwizytora, który gorliwie dąży do wykonania swojej
misji, nie wahając się przy tym torturować podejrzanych i oskarżać ich o czary.
Jak
finalnie oceniam literackie wcielenie „Dziewczyny w czerwonej pelerynie”? Generalnie
przychylnie, bo jest nieźle, aczkolwiek bez przysłowiowego opadu szczęki. To
przyzwoita lektura, która potrafi umilić czas, kiedy szukamy czegoś niewymagającego.
Osobiście bardziej skłaniam się ku filmowej wersji, lecz niewykluczone, że za
moimi preferencjami przemawia uprzedni seans. Część zalet powieści jest
oczywiście zasługą scenariusza, w tym dla przykładu pomysłowe przedstawienie
słynnej sceny z babcią oraz pytaniami o wielkie oczy i uszy. Tego zresztą
trudno uniknąć książkom, które swoje istnienie w dużej mierze zawdzięczają X
muzie.
-------------------------------------------------------------------
Tytuł
polski: Dziewczyna w czerwonej pelerynie
Tytuł oryginalny: Red Riding Hood
Autor: Sara Blakley-Cartwright
Wydawnictwo:
Galeria Książki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.