wtorek, 6 września 2016

"Dziewczyna w czerwonej pelerynie", Sara Blakley-Cartwright - recenzja

Koniec przygody ze „Zmierzchem” nie oznaczał dla Catherine Hardwicke rozbratu z romansem paranomalnym. Co prawda amerykańska reżyserka sfilmowała tylko pierwszą część wampirzej sagi, lecz później przyszło jej nakręcić jeszcze inny obraz, który wykorzystuje tego rodzaju konwencję. Ową produkcją jest „Dziewczyna w czerwonej pelerynie” z Amandą Seyfried w głównej i zarazem tytułowej roli. Jednakże to nie film stanowi przedmiot niniejszego tekstu, a powieść, którą Sara Blakley-Cartwright napisała na bazie scenariusza Davida Lesliego Johnsona.

Z reguły ostrożnie podchodzę do lektur o takim filmowym rodowodzie. Powód? Po prostu kilka razy trochę się zraziłam, przeczytawszy pozycje, powstałe właśnie na podstawie scenariuszy. Może nie dlatego, że okazały się śmiertelnie nudne i męczące, ale przez to, że pachniały typowym skokiem na kasę. Krótkie, stworzone jakby na szybko… Ot, takie w sumie streszczenie, tyle że posiadające dialogi. Nieco inaczej przedstawia się sprawa „Dziewczyny w czerwonej pelerynie”, bo tym razem otrzymałam dłuższą powieść, acz żadne tam opasłe tomisko. Pomimo tego podejrzewam, że tu nadal mamy do czynienia z pewną próbą zbicia dodatkowego kapitału. I to nawet wtedy, jeśli w grę wchodziła także chęć wzbogacenia wykreowanego uniwersum. Wiadomo – komu spodoba się film, sięgnie po książkę i vice versa. Ja na przykład zaliczyłam najpierw seans w telewizji, a ten był wystarczająco przyjemny, by przy promocyjnej cenie skusić się na wersję papierową.

Fabuła utworu to reinterpretacja klasycznej baśni o Czerwonym Kapturku, gdzie zastosowano formułę „Zmierzchu”, doprawiając ją elementami powieści gotyckiej. Akcja rozgrywa się w odległej przeszłości na terenie wioski Daggorhorn oraz jej okolic. Mieszkańcy osady niby starają się normalnie funkcjonować, lecz nieodłączną częścią egzystencji owej społeczności jest niestety lęk. Winę za taki stan rzeczy ponosi aktywność Wilka, a właściwie wilkołaka, którego ludzie usiłują udobruchać poprzez składanie ofiary przy każdej pełni księżyca. Nie mają innego wyjścia, choć wioska ogrodzona jest niczym warowna twierdza. Na domiar złego, nadchodzi czas, gdy na nic zdają się dobrowolne dary w postaci zwierząt. Pewnej nocy potwór dokonuje nadprogramowego, że tak to ujmę, ataku. Mianowicie ginie jedna z wioskowych dziewcząt, co kładzie się kolejnym cieniem na życiu w Daggorhorn.

W takim świecie musi odnaleźć się tutejszy odpowiednik Czerwonego Kapturka, czyli siedemnastoletnia Valerie. To atrakcyjna dziewczyna z silną potrzebą niezależności, która czuje, że niezbyt pasuje do otoczenia. Co istotne, nasza protagonistka ląduje też w centrum swoistego trójkąta miłosnego, będąc obiektem westchnień dwóch przystojnych chłopaków. Jeden z nich to uczynny Henry, syn bogatego kowala, zaś rola drugiego adoratora spada na stuprocentowego outsidera – drwala Petera, który w dzieciństwie przyjaźnił się z Valerie, lecz przez ojcowskie błędy opuścił niegdyś wioskę wraz z rodzicielem, by po latach wrócić do Daggorhorn. Choć Heniek nie stoi na zupełnie przegranej pozycji, dziewczęce serce zdecydowanie żywiej bije dla dzikiego Piotrusia. Dokonanie definitywnego wyboru w tej kwestii zakłóca jednak bestia, która, jak wspomniałam wcześniej, ostatnio szczególnie ostro daje się wszystkim we znaki.

W początkowej fazie powieści autorka częściej sygnalizuje obecność spojrzeń, które wymieniają między sobą bohaterowie. Zauważyłam, że więcej uwagi poświęca wówczas sprawom uczuciowym, tym samym bardziej dopuszczając do głosu nurt paranormalnego romansu. Nie żeby mnie to nadmiernie uwierało, skoro książkę czyta się szybko, a zwięzły język nie przeszkodził w zarysowaniu charakteru społeczności skłonnej do wiary w przesądy i paranoicznych wręcz zachowań. Niemniej historia zyskuje dzięki wprowadzeniu postaci ojca Solomona, nieustępliwego łowcy wilkołaków. Ów człowiek zjawia się w osadzie po wezwaniu, jakie otrzymuje od lokalnego kapłana. Trzeba przyznać, że wraz z jego przyjazdem wzrasta atmosfera zaszczucia i zagrożenia. Gdy mężczyzna uświadamia mieszkańców, że drapieżnik jest w rzeczywistości obarczonym klątwą człowiekiem, nawet w głowie Valerie przewiną się podejrzenia pod adresem bliskich osób. Sam ojciec Solomon niewątpliwie ma w sobie coś z groźnego inkwizytora, który gorliwie dąży do wykonania swojej misji, nie wahając się przy tym torturować podejrzanych i oskarżać ich o czary.

Jak finalnie oceniam literackie wcielenie „Dziewczyny w czerwonej pelerynie”? Generalnie przychylnie, bo jest nieźle, aczkolwiek bez przysłowiowego opadu szczęki. To przyzwoita lektura, która potrafi umilić czas, kiedy szukamy czegoś niewymagającego. Osobiście bardziej skłaniam się ku filmowej wersji, lecz niewykluczone, że za moimi preferencjami przemawia uprzedni seans. Część zalet powieści jest oczywiście zasługą scenariusza, w tym dla przykładu pomysłowe przedstawienie słynnej sceny z babcią oraz pytaniami o wielkie oczy i uszy. Tego zresztą trudno uniknąć książkom, które swoje istnienie w dużej mierze zawdzięczają X muzie.



-------------------------------------------------------------------
Tytuł polski: Dziewczyna w czerwonej pelerynie
Tytuł oryginalny: Red Riding Hood
Autor: Sara Blakley-Cartwright
Wydawnictwo: Galeria Książki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.