Siódmy sezon
serialu „The Walking Dead” rozpoczął się w taki sposób, że nie byłoby przesadą
nazwanie pierwszego odcinka jednym z najmocniejszych otwarć w historii
telewizji. Po szokującej petardzie twórcy obrali jednak zgoła odmienny kierunek
i zaproponowali widzom epizod o zdecydowanie spokojniejszym charakterze. Czy
zaistniały rozdźwięk okazał się dobrym posunięciem? Według mnie jak
najbardziej. Ale po kolei. Tylko uprzedzam, że trafi się troszeczkę spoilerów,
choć przy wielkim rozgłosie serii trudno ich uniknąć, zwłaszcza żyjąc w dobie
internetu.
Nie
ukrywam, uzależniłam się od telewizyjnych zombiaków, no i oczywiście od ekipy
Ricka Grimesa. Moje zainteresowanie „The Walking Dead” udzieliło się ponadto
reszcie domowników, w efekcie czego oglądanie serialu przybrało formę
rodzinnego zwyczaju. Pamiętam, jak z coraz większym napięciem śledziliśmy
wydarzenia z finałowego odcinka poprzedniego, szóstego sezonu. Ten zaś zakończył
się potężnym, lecz wzbudzającym różne emocje odczucia. Mowa o kontrowersyjnym
cliffhangerze, bowiem pojawiały się głosy psioczące na taki zabieg. Z jednej
strony, wymowa ostatnich minut była odpowiednio dosadna, z drugiej – seans
pozostawił w umysłach wielu fanów ogromny znak zapytania. Nie wspominając już o
konieczności czekania kilku miesięcy, by zobaczyć ciąg dalszy i definitywne
rozwiać pewne wątpliwości.
Nie
zamierzam kłamać, że ze stoicką cierpliwością wypatrywałam powrotu „Żywych
trupów” na antenę. I tak byście nie uwierzyli, skoro przyznałam się do mojego zauroczenia.
Nie zaprzeczę też, iż lekko rozczarowałam się takim urwaniem akcji, acz
rozumiem decyzję twórców. Dzięki temu zagwarantowali sobie jeszcze żywsze
oczekiwanie na kolejne epizody, co mogę potwierdzić na własnym przykładzie. W
ramach przypomnienia: finał szóstej serii zwieńczono dramatyczną konfrontacją z
ludźmi, którzy ochrzcili siebie mianem „Zbawców”. Nie żeby było to pierwsze
spotkanie, ale tym razem osobiście pofatygował się również ich przywódca – Negan.
Dotychczas owiany nimbem tajemnicy, bo uprzednio funkcjonował wyłącznie w
formie imienia, mężczyzna otrzymał efektowne wejście, w czym zasługa zarówno
scenariusza, jak i kapitalnej gry aktorskiej Jeffreya Deana Morgana. Niestety, entrée
Negana miało wysoką cenę w postaci śmierci kogoś z grupy Ricka, co stanowiło
karę za wcześniejsze uszczuplenie armii Zbawców. Na kogo konkretnie padło?
Odpowiedź przyniosła dopiero październikowa premiera siódmego sezonu, lecz nie
zadowolono się zwyczajnym ujawnieniem czyjejś tożsamości.
Chociaż
wiedziałam, że będzie ostro, nie spodziewałam się tak intensywnej jazdy przez
niemalże cały czas trwania odcinka. Koniec końców przyszła pora na pożegnanie
nie z jedną, a z dwoma ważnymi i lubianymi postaciami. Ba, nawet, gdy postawiono
mnie przed faktami dokonanymi, nie potrafiłam odegnać od siebie lęku o to, co
jeszcze może nastąpić. I działo się, mimo że królowały przemowy Negana oraz
udręka na twarzy Ricka, od kilku lat świetnie granego przez Andrew Lincolna.
Złośliwi mogliby niby wytknąć takiemu posunięciu rozwlekanie odcinka, ale w tym
właśnie tkwi metoda. Postawiono na niespieszne podtrzymywanie i podgrzewanie
napiętej atmosfery, co w praktyce okazało się strzałem w dziesiątkę. Dodam, iż
natknęłam się w sieci na wypowiedzi twórców, dotyczące konstrukcji owego
epizodu. Tu nie chodziło jedynie o złamanie Ricka, któremu Negan dobitnie pokazał
obowiązujący rozkład sił. Stłamszeni mieli zostać także widzowie, a ta sztuka
udała się znakomicie. Sama doznałam emocjonalnego wstrząsu, jakby to nade mną się
znęcano. Po seansie zasypiałam markotna, a następnego dnia odczuwałam
przygnębienie.
Wraz
z upływem dni smutek stopniowo zanikał, aczkolwiek nie rozpłynął się totalnie w
powietrzu. Owszem, nie zapomniałam, że to fikcja. Jednak powtarzam – siła
przekazu była miażdżąca, dosłownie i w przenośni. Poza tym, szkoda mi ofiar
szefa Zbawców, a w szczególności jednej osoby, z którą bardzo się zżyłam.
Dlatego uważam, iż drugi odcinek sezonu obrał dokładnie taki kształt, jak
powinien. Emocjonalna rozsypka słusznie ustąpiła w nim pola swoistemu
wyciszeniu, bo potrzebowaliśmy wytchnienia, przynajmniej tymczasowego. Ukojenie
przeznaczone było przede wszystkim dla widzów – wybraliśmy się przecież w inne
rejony niż te, gdzie aktualnie przebywają poprzednio widziani bohaterowie.
Epizod nr 2 przybliżał losy Carol i Morgana, którzy zostali zabrani do osady o
nazwie Królestwo. Co prawda jej mieszkańcy muszą płacić daniny zbirom Negana, ale
nie stawiają zbytnich oporów, więc egzystują w miarę spokojnie.
Warto
przy tym podkreślić, że budowa drugiego odcinka pozwoliła rzetelnie przedstawić
odbiorcom nowe miejsce i zobrazować panujące tam warunki. Wyściubienie nosa
poza obóz wiąże się rzecz jasna z napotkaniem zombie, lecz generalnie
członkowie tej wspólnoty wolą unikać problemów. Na czele owej społeczności stoi
natomiast charyzmatyczny i zarazem ekscentryczny jegomość, tytułujący się
królem Ezekielem. Pomimo teatralnej otoczki, to pozytywny człowiek, który
zapewne zyska spore grono sympatyków. Jeśli chodzi o mnie, szybko polubiłam
faceta, podobnie jak najbliższą obstawę Ezekiela, czyli tygrysicę Shivę. Pisząc
o Królestwie, zdaję sobie sprawę, że pod kilkoma względami może wydać się nieco
śmieszne, szczególnie dla kogoś z zewnątrz. Takie wrażenie niewątpliwie towarzyszyło
samej Carol. A dowiodła tego urocza konsternacja na twarzy kobiety, kiedy po
raz pierwszy ujrzała króla oraz jego „kociątko”.
Co
tu się odwala? Tak przypuszczalnie pomyślała Carol, poznając Ezekiela. Podobną refleksję
dało się również wyczytać z oblicza Ricka, choć w zupełnie innym, bo dołującym
kontekście. A co będzie potem? Komiksy Roberta Kirkmana, na podstawie których
powstał serial, niewiele mi obecnie pomogą. Nie czytuję oryginalnej wersji
obrazkowej, w związku z czym moje informacje z tego zakresu ograniczają się do
pojedynczych strzępków. Zresztą dogłębna znajomość materiału źródłowego nie
posłuży za idealny drogowskaz, jako że telewizyjna adaptacja nie odmawia sobie
wprowadzania mniejszych bądź większych odstępstw od pierwowzoru. W każdym
razie, mam swoje przypuszczenia i ciekawa jestem dalszego rozwoju wypadków.
Można się także zastanawiać, czy „Królewski” wentyl bezpieczeństwa nie tylko
pozwalał odetchnąć po bolesnym tête-à-tête z Neganem, ale i przed kolejnym
epizodem. Sądząc po obejrzanej zajawce, ten na pewno zaoferuje cięższy klimat,
skoro spędzimy go pod strzechami Zbawców. Mentalne tarmoszenie widza raczej nie
osiągnie równie intensywnego stopnia co na dzień dobry, lecz lekko nie będzie. Pożyjemy,
zobaczymy…
Pierwszy odcinek jak dla mnie miażdżył. Aż takiego obrotu akcji się nie spodziewałam. Drugi z kolei mnie znudził..
OdpowiedzUsuńMnie również zaskoczyli tym pierwszym odcinkiem, nie mogłam się po nim pozbierać. :( Drugi z kolei bardziej wyciszony, ale jednak mi się podobał. No i był kotek - co prawda trochę za duży jak na domowe standardy, lecz śliczny (a właściwie śliczna). Ciekawi mnie też dalszy rozwój relacji na linii Carol - Ezekiel. :)
UsuńPowiem Ci, że ten kotek zrobił mi w zasadzie cały odcinek :D najlepszy jego element! Co do Carol..strasznie mnie wkurza. Ciągle jej coś nie pasuje, wiecznie nieszczęśliwa, poszkodowana i zawsze chce na własną rękę wszystko robić. Dlatego ten odcinek był dla mnie średni. Ale Ezekiel, cóż pewnie jeszcze o nim usłyszymy :D
OdpowiedzUsuńJa z kolei lubię Carol. Właściwie to ona i Michonne są moimi ulubionymi kobiecymi postaciami w serialu. Fakt, Carol zdarzają się dziwne zachowania, ale wydaje mi się, że ostatnio też przechodzi jakiś kryzys. W zasadzie to chyba ten najgorszy okres ma się ku końcowi - gorzej według mnie czuła się pod koniec poprzedniego sezonu. A teraz to może Ezekiel wyśle jej nieco pozytywnej energii. ;)
Usuń