Niby zła
interpretacja cudzych słów nie jest ciężkim grzechem, ale zdarzają się
sytuacje, kiedy takie omyłki skutkują wielkim galimatiasem. Dowodzi tego choćby
przypadek dwóch naukowców z niezależnej gry przygodowej Maize. Panowie
kierowali tajnym ośrodkiem badawczym, lecz, szczerze powiedziawszy, nie powinni
niczym koordynować. Nie żebym odmawiała obu mężczyznom talentu do nauk
ścisłych, gdyż efekt ich eksperymentów nawet w swej osobliwości budzi duże
uznanie. Niemniej ze sztuką zarządzania wyraźnie tu komuś nie po drodze, co nie
mogło skończyć się inaczej niż olbrzymim bajzlem.
Naszą
przygodę rozpoczynamy od pobudki na farmie, pośród rozległych pól
kukurydzianych. Jak jednak zasygnalizowałam we wstępie, Maize nie opowiada o
życiu rolnika, ze wszelkimi jego urokami i troskami. Gospodarstwo stanowi w
rzeczywistości przykrywkę dla wcześniej wspomnianego kompleksu, który zresztą
również dokładnie zbadamy. Przemierzając zakamarki farmy oraz podziemnych
laboratoriów, odkryjemy sekrety placówki, gdzie, na skutek złego zrozumienia
wytycznych od rządu USA, dochodzi do powstania świadomej i gadającej kukurydzy.
Hasające samopas łodygi nie są bynajmniej jedynym kuriozum, z jakim zetkniemy
się na terenie ośrodka. Od pewnego momentu będzie nam bowiem towarzyszyć Vladdy
– rosyjski robot o postaci pluszowego misia. Futrzak także nie należy do
milczących osobników, wykazując się skłonnością do notorycznego zrzędzenia. Z
kolei duet naukowców, Boba i Teda, poznamy dzięki wiadomościom, które
zostawiali sobie na samoprzylepnych karteczkach.
Fabuła
produkcji nie sięga szczytów scenopisarskiej maestrii, ale w ogólnym
rozrachunku zaliczam ją do zalet Maize. Dzieje się tak za sprawą sugestywnej
atmosfery dziwności oraz sowitej dawki humoru, głównie w absurdalnym wydaniu.
Swoje trzy grosze dokładają do tego notatki badaczy, które bardzo dobrze
pokazują skontrastowane charaktery obu mężczyzn. Mimo że zgryźliwy Ted zawsze
pozostaje w cieniu przebojowego kolegi, nie waha się psioczyć na wspólnika,
słusznie krytykując jego ekstrawaganckie pomysły. Bez owijania w bawełnę,
narcystycznemu Bobowi ostro poprzewracało się w tyłku. Facet uroił sobie, że
urządzi swoisty kurort i może przepuszczać kasę ile wlezie. Stąd obecność w
tajnym kompleksie takich rzeczy jak bawialnia, siłownia, złocone kible czy
pomniki upamiętniające megalomańskiego wynalazcę. Poza tym, z przymrużeniem oka
potraktowano opisy innych dokumentów i przedmiotów, które znajdziemy podczas
eksploracji środowiska. Dlatego generalnie warto poświęcić swoją uwagę takim
smaczkom, aczkolwiek przyznaję, iż zawarty w grze komizm nie ustrzegł się
zarazem pewnej powtarzalności oraz paru mniej udanych żartów.
Jeśli
chodzi o mechanikę, projekt, za którym stoi kanadyjskie studio Finish Line
Games, jest pierwszoosobowym point and clickiem z naleciałościami symulatora
spacerowicza, tyle że różniącego się np. od Kholata. Bo o ile w pozycji
autorstwa polskiego IMGN.PRO bardzo łatwo zabłądzić, tak Maize obiera pod tym
względem odwrotny kierunek i praktycznie prowadzi odbiorców za rękę. Mianowicie
mamy do czynienia z liniową rozgrywką, a co za tym idzie – poruszamy się po z
grubsza narzuconych trasach. Ba, gdy twórcy nie chcą, byśmy wędrowali na danym
etapie pewną ścieżką, nad wyraz dobitnie dają nam to do zrozumienia, poniekąd
podkreślając absurdalność zwiedzanego świata. Tymczasowo niedostępne przejście
zostaje dosłownie zablokowane stertą pomarańczowych kartonów, acz przynajmniej
postarano się o jako takie wytłumaczenie ich występowania. Właściwie trudno
więc przegapić większość z licznej rzeszy papierów i gratów, które co prawda
nie są niezbędne do ukończenia produkcji, lecz wzbogacają naszą wiedzę o
realiach wykreowanego na potrzeby Maize uniwersum.
Podobną
drogą podążają zagadki, ponieważ cechują się banalną wręcz prostotą. I to
pomimo faktu, że bywają niekiedy ciut na bakier z logiką. Cały szkopuł nie tkwi
w tym, by myśleć tradycyjnie czy abstrakcyjnie. Można śmiało stwierdzić, iż
wyprawa po naukowych włościach ani przez chwilę nie wymaga nadwyrężenia
mózgownicy. Otóż zarówno obowiązkowe przedmioty, jak i opcjonalne rzeczy
zostały wyróżnione specjalną obwódką. Trzeba przy tym nadmienić, że
nieprzydatne szpargały nie wprowadzają żadnego zamętu, lądując w dziale z
dokumentacją zamiast w klasycznym ekwipunku. Co więcej, to jeszcze nie koniec
nadgorliwej troski o naszą wygodę. Niejednokrotnie natrafimy na kontury
obiektów w miejscach, gdzie musimy je postawić! Nie da się zaprzeczyć, że takie
rozwiązanie niweluje jakikolwiek wysiłek umysłowy ze strony gracza.
Gwoli
ścisłości, nie krytykuję zastosowania systemu podpowiedzi ogółem. Przy zupełnej
rezygnacji ze wskazówek istniałoby ryzyko, że Maize stanie się zbyt
hermetycznym produktem. Sądzę, że zwyczajnie zabrakło złotego środka i
przesadzono z ułatwianiem odbiorcom życia. Lepiej sprawdziłoby się popularne w
wielu przygodówkach podświetlanie hotspotów wtedy, kiedy sami odczujemy taką
chęć. Ponadto wywaliłabym te nieszczęsne kształty konkretnych elementów na
rzecz czegoś bardziej dyskretnego i przemyślanego. Nie tylko w celu
podwyższenia poziomu trudności, ale i żeby uniknąć kuriozalnych sytuacji przy
kompletowaniu zestawu przedmiotów. Dlaczego? Ano taki komplet składa się z tylu
konturów, ile obiektów należy przynieść. Jeśli zatem zaczniemy tworzyć tego
typu konstrukcję przykładowo od góry, osadzony rekwizyt będzie sobie grzecznie
wisiał w powietrzu!
Po
paru dość gorzkich uwagach pora na przychylniejsze słowa, zwłaszcza że oprawa
audiowizualna zdecydowanie na nie zasługuje. Zaobserwowane niedoróbki były
naprawdę sporadyczne (drobnica z teksturami), a tym samym nie psuły
przyjemności płynących z obserwacji świata gry. Trójwymiarowa grafika cieszy
oczy i plasuje kanadyjską produkcję w takiej kategorii, jaką prywatnie określam
mianem „indorów na bogato”. Maize stoi w ewidentnej opozycji do niezależnych
tytułów, które odstraszają osoby z alergią na pikselozę bądź inne oszczędne
formy. Prócz starannego wykonania i bogatej palety barw, przygotowane przez
twórców lokacje oferują sporą różnorodność. Co więcej, takiemu urodzajowi
daleko do niestrawnego miszmaszu, gdyż został dobrze uzasadniony przez
scenariusz, jednocześnie zgrabnie wpisując się w ekscentryczny klimat
przygodówki. W budowaniu specyficznego nastroju pomaga również muzyka, która,
choć nienachalna, jasno sygnalizuje, że nie znajdujemy się w normalnym
otoczeniu. A co z angielskim voice actingiem? W tej materii także otrzymujemy
solidną robotę.
Jak
widać, owoc prac ekipy z Finish Line Games to nierówny tytuł, który ma swoje
atuty, ale nie brak mu też niestety wad. Owszem, wyłażąca zewsząd dziwaczność
pozytywnie przyczynia się do unikalności produkcji, skutecznie przytrzymując
przed komputerem. Gameplay trawią jednak niedostatki, a i czas zabawy nie jest
zbyt oszałamiający. Ukończenie Maize zajęło mi około czterech godzin, lecz
dojście do finału trwałoby jeszcze krócej, gdybym odpuściła sobie skrupulatne
czytanie wszystkich notatek, w zamian gnając na złamanie karku. Osobiście
czułam się po części jak na filmie, którego najfajniejsze kawałki zobaczyłam
uprzednio w zwiastunie. Udostępniane przed premierą materiały (informacje,
screeny, trailery) narobiły mi dużego smaku na tę zdrowo zakręconą grę i
myślałam, że finalna, pełna wersja okaże się nieco lepsza. W związku z
powyższym, radziłabym zainteresować się ową pozycją raczej przy promocyjnej
cenie, bo premierowe 19,99 euro jest trochę wygórowaną kwotą wobec takiej
jakości całokształtu.
---------------------------------------------------
Tekst powstał
dzięki współpracy z portalem Save!Project i tam również można go przeczytać,
zaglądając pod ten adres.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.