piątek, 13 lutego 2015

"Omen" - recenzja



Szósty czerwca, godzina szósta rano… Na świat przychodzi wówczas zło w ludzkiej skórze. Tymczasem amerykański ambasador Robert Thorn dowiaduje się, że jego dziecko zmarło wkrótce po narodzinach. Załamany mężczyzna czuje, że szczęście właśnie legło mu w gruzach. Cierpi z powodu straty i nie potrafi porozmawiać o tym wszystkim z ukochaną żoną Katherine. W obliczu tragedii decyduje się przygarnąć osieroconego chłopca. Adopcji nie można jednak nazwać legalną, ponieważ dochodzi tu po prostu do swoistej zamiany miejsc. Dyplomata uznaje bowiem obce niemowlę za własne, lecz nie informuje małżonki o faktycznym stanie rzeczy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż okazuje się, że z pozoru niewinny chłopiec to wspomniane na początku uosobienie zła, a mianowicie Antychryst we własnej osobie...

Tak zaczyna się jeden z najsłynniejszych filmów grozy w historii kina. Nakręcony w 1976 r. przez Richarda Donnera obraz słusznie uznawany jest przez wielu widzów za sztandarową pozycję z nurtu horroru satanistycznego, razem ze słynnym „Dzieckiem Rosemary” Romana Polańskiego (1968 r.) oraz nie mniej popularnym „Egzorcystą” Williama Friedkina (1973 r.). Skoro „Omen” ma już sporo wiosen na karku, naturalną kolej rzeczy stanowi pytanie, czy w dzisiejszych czasach wywołuje on równie pozytywne wrażenie co w latach siedemdziesiątych. Przypuszczam, że jak najbardziej tak. Dlaczego tak uważam? Jako współczesny widz przyznaję, iż film ten bije na głowę niejedną nową produkcję. Rozumiem, że niektórzy mogą się ze mną nie zgodzić i znalazłyby się osoby zupełnie odmiennego zdania niż moje. W końcu z kinem jest tak jak z literaturą, grami itp. Nie istnieją przecież dzieła, które wszystkim podobałyby się w jednakowym stopniu.

Według mnie w filmie Donnera na próżno szukać słabych punktów. Fabuła została precyzyjnie skonstruowana i nie zawiera momentów pełniących funkcję tzw. wypełniaczy. Bardzo ważną rolę w rozwoju historii odgrywają nawet początkowe fragmenty, które pokazują sielankowe obrazki z życia rodziny. Na samym wstępie widzimy bowiem załamanego śmiercią dziecka mężczyznę. Potem podejmuje on trudną decyzję i okłamuje ukochaną, lecz dopuszcza się tego czynu w dobrej wierze. Wtedy wkraczają owe chwile beztroski. Katherine wychowuje małego Damiena nie zdając sobie sprawy, że nie jest on tym, którego urodziła. Robert cieszy się szczęściem żony i sam odczuwa zadowolenie nie myśląc o tym, że chłopiec nie jest ich biologicznym synem. Wszyscy zdają się tworzyć idealną rodzinę. W ten sposób twórcy poruszyli dwie sprzeczne sprawy. Pierwsza potwierdza możliwość istnienia szczęścia pomimo tragedii. Druga z kolei sugeruje krótki czas jego trwania jeżeli opiera się ono w dużej mierze na kłamstwie. Trzeba liczyć się z ewentualnymi konsekwencjami. Początkowe lata to zatem tylko krótkie chwile oddechu przed coraz większymi kłopotami. Niestety, diabelskie dziedzictwo Damiena prędzej czy później da o sobie znać. Pierwsze tragiczne wydarzenie ma miejsce wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewa. Potem oczywiście pojawiają się kolejne. Atmosfera staje się coraz bardziej mroczna. Czując się nieswojo we własnym domu, Robert przestaje ignorować złe znaki i stopniowo zaczyna wierzyć, że nie przygarnął zwyczajnego dziecka. Niepokój odczuwa też Katherine. Dlatego też amerykański dyplomata będzie chciał dociec prawdy.

„Omen” stoi na wysokim poziomie również pod względem realizacji. Pomimo upływu wielu lat nie trąci on myszką od strony wizualnej. Poszczególne sceny zostały na ogół sprawnie nakręcone, a ponadto kreują odpowiedni do danej sytuacji nastrój. Obraz Donnera broni się kapitalnym klimatem bez uciekania się do tanich chwytów w rodzaju efekciarskiej makabry. Co prawda, nie brakuje w filmie momentów, które bardziej wrażliwi widzowie mogliby uznać za drastyczne. Powtarzam jednak, że nie przekraczają ona granic dobrego smaku. Amatorzy wypruwanych flaków nie znajdą tu zatem nic dla siebie. A skoro zahaczyłam o warstwę wizualną, chciałabym też poruszyć sprawę ścieżki dźwiękowej, nagrodzonej zresztą statuetką Oscara. Za muzykę do „Omena” odpowiada uznany kompozytor filmowy Jerry Goldsmith. Oprawa audio historii Damiena jest prawdziwym majstersztykiem, chociaż być może ze względu na specyficzny charakter niektóre utwory nie wszystkim przypadną do gustu. Ja sama zresztą raczej nie słuchałabym ich w nieskończoność, ale nie można im odmówić prawdziwego artystycznego kunsztu. Przede wszystkim idealnie podkreślają nastrój grozy. Najbardziej w pamięć zapada oczywiście słynne „Ave Satani!”, gdzie posępna linia melodyczna w połączeniu ze śpiewającym po łacinie chórem dosłownie wywołuje ciarki na plecach. Utwór ten kojarzy mi się z powolnym marszem pewnego swego tryumfu zła. Biorąc pod uwagę przynależność gatunkową filmu Donnera, nie dziwi fakt, iż dominują w nim mroczne tematy muzyczne, aczkolwiek znalazło się też miejsce dla spokojniejszych melodii, czego dowodzi delikatne „The New Ambassador”. Trafiają się też takie, w których Jerry Goldsmith umiejętnie posłużył się zmianą nastroju z łagodnego na niepokojący i vice versa (np. „Safari Park”).

Oczywiście „Omen” nie mógłby być rewelacyjnym filmem bez znakomitej gry aktorskiej. Wcielający się w rolę Roberta Thorna Gregory Peck nadał swojej postaci wyrazisty charakter. Amerykański ambasador jest wiarygodny zarówno w chwilach szczęścia, jak i załamania, dzięki czemu widzowie przez cały czas mu kibicują. Nie zawodzi też Lee Remick jako Katherine, która doświadcza nie tylko radosnych chwil, lecz i momentów przepełnionych bólem. Nie wypada nie wspomnieć również o Billie Whitelaw. Aktorce tej powierzono rolę pani Baylock, drugiej niani Damiena. Pozornie uprzejma opiekunka ma w sobie coś odpychającego, celowo zdradzając widzom, że jej zamiarem nie jest zajmowanie się zwykłym dzieckiem, ale czuwanie nad samym Antychrystem. W pamięci oglądających „Omena” osób powinien także pozostać epizodyczny występ Patricka Troughtona jako ojca Brennana. Ów zakonnik pojawia się w życiu Roberta, aby poinformować go o prawdziwej naturze Damiena. W jego oczach, gestykulacji i sposobie mówienia widać determinację, graniczącą z desperacją i fanatyzmem. Ponadto dobrze wypada David Warner w roli fotografa Jenningsa, który obserwuje dziejące się wokół Thortonów wydarzenia i z czasem wplątuje się w całą sprawę. Na deser zostawiłam sobie małego Damiena, granego przez Harveya Stephensa. Choć z racji młodego wówczas wieku nie mógł się legitymować aktorskim doświadczeniem, niejeden raz udaje mu się zabłysnąć na ekranie. Czasami wydaje się być normalnym dzieckiem, a kiedy indziej w jego spojrzeniu widać demoniczną naturę.

Dzieło Richarda Donnera w popisowym stylu dowodzi, iż świetnym filmom nie zaszkodzi upływ lat. O takich obrazach mówi się, że są ponadczasowe. „Omen” jak najbardziej zasłużył na owe określenie. Co więcej, przedstawiona w nim historia nadal inspiruje innych, nie tylko filmowych twórców. W środowisku komputerowych graczy nie od dziś wiadomo o istnieniu cyklu pt. Lucius, którego opracowaniem zajęło się fińskie studio Shiver Games. Produkcje z tej serii pozwolają nam wcielić się w rolę małego dziecka o piekielnych mocach. Chociaż w tym przypadku nie mamy do czynienia z egranizacjami, inspirację klasykiem Donnera widać jak na dłoni. Zresztą co w tym dziwnego. Wzorowanie się na najlepszych to chleb powszedni świata popkultury, zwłaszcza dziś, kiedy to na każdym kroku atakują nas sequele i remaki.


Ocena: 10/10


Tytuł polski: Omen
Tytuł oryginalny: The Omen
Reżyseria: Richard Donner
Scenariusz: David Seltzer
Obsada: Gregory Peck, Lee Remick, David Warner, Billie Whitelaw, Harvey Stephens
Gatunek: horror
Produkcja: USA
Rok produkcji: 1976
Czas trwania: 107 minut

1 komentarz:

  1. Nie no do tych klasyków to ja sobie muszę wrócić kiedyś <3. Naprawdę wolę te starsze horrory, mają swój niepowtarzalny klimat.

    OdpowiedzUsuń

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.