Szósty czerwca,
godzina szósta rano… Na świat przychodzi wówczas zło w ludzkiej skórze.
Tymczasem amerykański ambasador Robert Thorn dowiaduje się, że jego dziecko
zmarło wkrótce po narodzinach. Załamany mężczyzna czuje, że szczęście właśnie
legło mu w gruzach. Cierpi z powodu straty i nie potrafi porozmawiać o tym
wszystkim z ukochaną żoną Katherine. W obliczu tragedii decyduje się przygarnąć
osieroconego chłopca. Adopcji nie można jednak nazwać legalną, ponieważ
dochodzi tu po prostu do swoistej zamiany miejsc. Dyplomata uznaje bowiem obce niemowlę
za własne, lecz nie informuje małżonki o faktycznym stanie rzeczy. Wszystko
byłoby w porządku, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż okazuje się, że z pozoru
niewinny chłopiec to wspomniane na początku uosobienie zła, a mianowicie Antychryst
we własnej osobie...
Tak
zaczyna się jeden z najsłynniejszych filmów grozy w historii kina. Nakręcony w
1976 r. przez Richarda Donnera obraz słusznie uznawany jest przez wielu widzów za
sztandarową pozycję z nurtu horroru satanistycznego, razem ze słynnym
„Dzieckiem Rosemary” Romana Polańskiego (1968 r.) oraz nie mniej popularnym „Egzorcystą”
Williama Friedkina (1973 r.). Skoro „Omen” ma już sporo wiosen na karku,
naturalną kolej rzeczy stanowi pytanie, czy w dzisiejszych czasach wywołuje on
równie pozytywne wrażenie co w latach siedemdziesiątych. Przypuszczam, że jak
najbardziej tak. Dlaczego tak uważam? Jako współczesny widz przyznaję, iż film
ten bije na głowę niejedną nową produkcję. Rozumiem, że niektórzy mogą się ze
mną nie zgodzić i znalazłyby się osoby zupełnie odmiennego zdania niż moje. W
końcu z kinem jest tak jak z literaturą, grami itp. Nie istnieją przecież
dzieła, które wszystkim podobałyby się w jednakowym stopniu.
Według
mnie w filmie Donnera na próżno szukać słabych punktów. Fabuła została
precyzyjnie skonstruowana i nie zawiera momentów pełniących funkcję tzw.
wypełniaczy. Bardzo ważną rolę w rozwoju historii odgrywają nawet początkowe
fragmenty, które pokazują sielankowe obrazki z życia rodziny. Na samym wstępie
widzimy bowiem załamanego śmiercią dziecka mężczyznę. Potem podejmuje on trudną
decyzję i okłamuje ukochaną, lecz dopuszcza się tego czynu w dobrej wierze.
Wtedy wkraczają owe chwile beztroski. Katherine wychowuje małego Damiena nie
zdając sobie sprawy, że nie jest on tym, którego urodziła. Robert cieszy się
szczęściem żony i sam odczuwa zadowolenie nie myśląc o tym, że chłopiec nie
jest ich biologicznym synem. Wszyscy zdają się tworzyć idealną rodzinę. W ten
sposób twórcy poruszyli dwie sprzeczne sprawy. Pierwsza potwierdza możliwość
istnienia szczęścia pomimo tragedii. Druga z kolei sugeruje krótki czas jego
trwania jeżeli opiera się ono w dużej mierze na kłamstwie. Trzeba liczyć się z
ewentualnymi konsekwencjami. Początkowe lata to zatem tylko krótkie chwile
oddechu przed coraz większymi kłopotami. Niestety, diabelskie dziedzictwo Damiena
prędzej czy później da o sobie znać. Pierwsze tragiczne wydarzenie ma miejsce
wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewa. Potem oczywiście pojawiają się
kolejne. Atmosfera staje się coraz bardziej mroczna. Czując się nieswojo we
własnym domu, Robert przestaje ignorować złe znaki i stopniowo zaczyna wierzyć,
że nie przygarnął zwyczajnego dziecka. Niepokój odczuwa też Katherine. Dlatego
też amerykański dyplomata będzie chciał dociec prawdy.
„Omen”
stoi na wysokim poziomie również pod względem realizacji. Pomimo upływu wielu
lat nie trąci on myszką od strony wizualnej. Poszczególne sceny zostały na ogół
sprawnie nakręcone, a ponadto kreują odpowiedni do danej sytuacji nastrój.
Obraz Donnera broni się kapitalnym klimatem bez uciekania się do tanich chwytów
w rodzaju efekciarskiej makabry. Co prawda, nie brakuje w filmie momentów,
które bardziej wrażliwi widzowie mogliby uznać za drastyczne. Powtarzam jednak,
że nie przekraczają ona granic dobrego smaku. Amatorzy wypruwanych flaków nie
znajdą tu zatem nic dla siebie. A skoro zahaczyłam o warstwę wizualną,
chciałabym też poruszyć sprawę ścieżki dźwiękowej, nagrodzonej zresztą
statuetką Oscara. Za muzykę do „Omena” odpowiada uznany kompozytor filmowy Jerry
Goldsmith. Oprawa audio historii Damiena jest prawdziwym majstersztykiem,
chociaż być może ze względu na specyficzny charakter niektóre utwory nie
wszystkim przypadną do gustu. Ja sama zresztą raczej nie słuchałabym ich w
nieskończoność, ale nie można im odmówić prawdziwego artystycznego kunsztu.
Przede wszystkim idealnie podkreślają nastrój grozy. Najbardziej w pamięć
zapada oczywiście słynne „Ave Satani!”, gdzie posępna linia melodyczna w
połączeniu ze śpiewającym po łacinie chórem dosłownie wywołuje ciarki na plecach.
Utwór ten kojarzy mi się z powolnym marszem pewnego swego tryumfu zła. Biorąc
pod uwagę przynależność gatunkową filmu Donnera, nie dziwi fakt, iż dominują w
nim mroczne tematy muzyczne, aczkolwiek znalazło się też miejsce dla
spokojniejszych melodii, czego dowodzi delikatne „The New Ambassador”. Trafiają
się też takie, w których Jerry Goldsmith umiejętnie posłużył się zmianą
nastroju z łagodnego na niepokojący i vice versa (np. „Safari Park”).
Oczywiście
„Omen” nie mógłby być rewelacyjnym filmem bez znakomitej gry aktorskiej. Wcielający
się w rolę Roberta Thorna Gregory Peck nadał swojej postaci wyrazisty
charakter. Amerykański ambasador jest wiarygodny zarówno w chwilach szczęścia,
jak i załamania, dzięki czemu widzowie przez cały czas mu kibicują. Nie zawodzi
też Lee Remick jako Katherine, która doświadcza nie tylko radosnych chwil, lecz
i momentów przepełnionych bólem. Nie wypada nie wspomnieć również o Billie
Whitelaw. Aktorce tej powierzono rolę pani Baylock, drugiej niani Damiena. Pozornie
uprzejma opiekunka ma w sobie coś odpychającego, celowo zdradzając widzom, że
jej zamiarem nie jest zajmowanie się zwykłym dzieckiem, ale czuwanie nad samym
Antychrystem. W pamięci oglądających „Omena” osób powinien także pozostać
epizodyczny występ Patricka Troughtona jako ojca Brennana. Ów zakonnik pojawia
się w życiu Roberta, aby poinformować go o prawdziwej naturze Damiena. W jego
oczach, gestykulacji i sposobie mówienia widać determinację, graniczącą z
desperacją i fanatyzmem. Ponadto dobrze wypada David Warner w roli fotografa
Jenningsa, który obserwuje dziejące się wokół Thortonów wydarzenia i z czasem
wplątuje się w całą sprawę. Na deser zostawiłam sobie małego Damiena, granego
przez Harveya Stephensa. Choć z racji młodego wówczas wieku nie mógł się legitymować
aktorskim doświadczeniem, niejeden raz udaje mu się zabłysnąć na ekranie.
Czasami wydaje się być normalnym dzieckiem, a kiedy indziej w jego spojrzeniu
widać demoniczną naturę.
Dzieło
Richarda Donnera w popisowym stylu dowodzi, iż świetnym filmom nie zaszkodzi
upływ lat. O takich obrazach mówi się, że są ponadczasowe. „Omen” jak
najbardziej zasłużył na owe określenie. Co więcej, przedstawiona w nim historia
nadal inspiruje innych, nie tylko filmowych twórców. W środowisku komputerowych
graczy nie od dziś wiadomo o istnieniu cyklu pt. Lucius, którego opracowaniem
zajęło się fińskie studio Shiver Games. Produkcje z tej serii pozwolają nam
wcielić się w rolę małego dziecka o piekielnych mocach. Chociaż w tym przypadku
nie mamy do czynienia z egranizacjami, inspirację klasykiem Donnera widać jak na
dłoni. Zresztą co w tym dziwnego. Wzorowanie się na najlepszych to chleb
powszedni świata popkultury, zwłaszcza dziś, kiedy to na każdym kroku atakują
nas sequele i remaki.
Ocena:
10/10
Tytuł
polski: Omen
Tytuł
oryginalny: The Omen
Reżyseria: Richard Donner
Scenariusz: David Seltzer
Obsada: Gregory Peck, Lee Remick, David Warner, Billie
Whitelaw, Harvey Stephens
Gatunek:
horror
Produkcja:
USA
Rok
produkcji: 1976
Czas
trwania: 107 minut
Nie no do tych klasyków to ja sobie muszę wrócić kiedyś <3. Naprawdę wolę te starsze horrory, mają swój niepowtarzalny klimat.
OdpowiedzUsuń