poniedziałek, 11 czerwca 2018

Kingmaker: Droga do Tronu (PC) - recenzja



Z jednej strony, fajnie być królem – nie dość, że tak prestiżowy tytuł wpływa budująco na samoocenę, to można przecież liczyć na podwładnych, gotowych do wypełniania naszych rozkazów. Z drugiej jednak, lepiej zachować zdrowy umiar i unikać nadużyć, a ponadto trzeba pamiętać o ogarnianiu różnych spraw, by wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Dochodzi też ryzyko, jakie stanowią wszak intryganci, pragnący zagarnąć koronę dla siebie. Tacy zresztą spiskowcy pojawiają się w grze Kingmaker: Droga do Tronu (Kingmaker: Rise to the Throne).

Gwoli ścisłości, knowania wichrzycieli przybrały niebezpiecznie na sile po części z winy władcy, sprawującego rządy nad królestwem Gryfogrodu. Niestety, facet sam kiedyś namącił i zasłużenie się na tym przejechał. Ileś lat przed właściwą akcją gry, królowi nie podpasowała bowiem luba jego syna – prosta dziewczyna z ludu. Nawet ślub zakochanych nie skłonił króla do zaniechania planów zniszczenia tego związku, w efekcie czego wnerwiony tatusiek nieroztropnie wysłał swojego potomka na wojenną wyprawę. Książę dokonał zaś żywota na polu walki, a jego małżonka, która została w międzyczasie wygnana, także zmarła, zdążywszy urodzić przed śmiercią dziecko. Sęk w tym, że po młodziutkim dziedzicu ślad zaginął. Monarsze z kolei smutek jeszcze bardziej przytępił zmysły, przez co mężczyzna nie dostrzegł gromadzących się wokół niego zdrajców.


Na ratunek sobie i ojczyźnie

I tak po latach przychodzi poniekąd jego wysokości zapłacić za dawne błędy, tyle że przykre konsekwencje dotykają zarazem najwierniejszych ludzi króla. Niemniej na skutek zaistniałych wydarzeń, to właśnie owi słudzy podejmują się misji odkręcenia wielkiego bałaganu. A są nimi dwaj dzielni rycerze – bracia Edmund i Randall Ulmerowie, przy czym rola grywalnego bohatera przypada pierwszemu z wymienionych wojaków. Fałszywie oskarżeni o przeprowadzenie udanego zamachu na władcę, muszą wpierw szybko uciekać, zwłaszcza że stojący za spiskiem osobnicy zasłaniają się maską oficjalnej praworządności. Braterski odwrót służy oczywiście temu, by móc przypuścić pomyślny kontratak. Kierując poczynaniami Edmunda, gracz spróbuje zatem odzyskać dobre imię familii Ulmerów i ukrócić działania uzurpatorów, co zakłada jednocześnie przekazanie korony w odpowiednie ręce. Jak nietrudno przewidzieć, wątek zaginionego królewiątka nie zostaje zapomniany, odzywając się w najbardziej stosownym ku temu momencie.

Mimo że recenzowany tytuł opracowało nieznane mi studio Cordelia Games, zabawę rozpoczęłam z nadzieją na co najmniej przyzwoicie spędzony czas. I to nie tylko ze względu na przynależność produkcji do lubianego przeze mnie gatunku HOPA, lecz również wydawniczy mecenat firmy Artifex Mundi, która zrobiła dużo pozytywnych rzeczy dla casualowej branży. Jak się okazało, nie musiałam żałować udzielonego ekipie z Cordelia Games kredytu zaufania. Deweloperzy przyszykowali wciągającą pozycję, a do jej zalet zalicza się chociażby zgrabnie opowiedziana historia. Odbiorcy prędko zostają wplątani w sieć konspiracji, dostając scenariusz, który można by określić swoistą „Grą o tron” w wersji light, czyli bez scen podpinających się pod kategorię 18+. Motyw intryg z powodzeniem napędza także rozdział bonusowy, który pokazuje, iż spiskowców nie da się wyplenić w jeden dzień. Oprócz tego, Kingmaker różni się od wielu niedzielnych krewniaków  ograniczeniem wątków nadprzyrodzonych. Czynnik nadnaturalny został bardzo delikatnie zarysowany i egzystuje w sferze legend, ale za to takich, który nie powinno się ignorować.


Rycerska dola na znajomych ścieżkach

Co do aspektów technicznych, charakterystycznym elementem gier HOPA jest ulokowany pod oddzielną ikoną dziennik, w którym to znajdziemy na bieżąco aktualizowaną listę celów do wykonania. Kingmaker też posiada takowy przycisk, aczkolwiek twórcy zdecydowali się tu na inny sposób wyświetlania naszych zadań. Mianowicie jeśli zechcemy skorzystać z tejże opcji, zobaczymy wyłącznie jeden aktualny cel u góry ekranu, zamiast mieć dostęp do całego spisu, który pozwalałby przejrzeć odhaczone już obowiązki. Owszem, to raczej kosmetyka, lecz warta odnotowania, bo niewątpliwie rzuca się w oczy. Realizacja poszczególnych wytycznych odbywa się natomiast wedle przyjemnego i sprawdzonego przepisu na rozgrywkę. Gameplay tradycyjnie żeni więc wypatrywanie ukrytych obiektów z klasyczną przygodówką, opartą przede wszystkim na zbieraniu i używaniu przedmiotów oraz rozwiązywaniu nieskomplikowanych łamigłówek.

Droga do Tronu od początku zwraca na siebie uwagę elegancką integracją warstwy zagadkowej z narracyjną. Jako przykład przytoczę pewną sytuację, kiedy zostawiamy Randalla w jednej lokacji, idziemy zrobić coś na sąsiedniej planszy, a po powrocie brat oświadcza, czym sam się wtedy zajął i pyta o postępy Edmunda, rzecz jasna niezbędne do dalszego popchnięcia fabuły. Spodobały mi się również sekwencje typu hidden object, gdyż nie poprzestano na najbardziej podstawowych scenach z kilkunastoma nazwami fantów. Otóż dostaniemy jeszcze takie urozmaicenia jak m.in. szukanie fragmentów większego rekwizytu, wyznaczanie punktów orientacyjnych na kolejnych partiach mapy czy wskazywanie obiektów na ilustracjach kroniki rozszerzającej tło fabularne. W zasadzie jedyne, co mi nie przypadło do gustu na gruncie mechaniki, to walki. Nie mam pretensji o ogólną obecność bitek (sterujemy wszakże rycerzem) ani o podanie tych sekcji pod postacią logicznych minigierek. Trochę jednak boli powtarzalność owych wstawek, ponieważ za każdym razem stajemy przed zadaniem konkretnego łączenia kropek.


O plusach ciąg dalszy

Jeśli chodzi o oprawę audiowizualną, mamy tutaj do czynienia ze zdecydowanym atutem omawianej produkcji. Naszą podróż odbywamy wśród potraktowanej pędzlem pietyzmu scenerii, które cieszą oko zarówno widokiem jesiennej przyrody, jak i miejskich ulic, zamkowych murów czy majestatycznych podziemi. Co ciekawe, często będziemy wędrować po planszach, na których pada deszcz. Tak na marginesie, efekt ten zdaje się korespondować z problemami, jakie trapią rodzeństwo Ulmerów oraz ziemie Gryfigrodu. W grze nie wadziły mi oszczędne animacje postaci, tym bardziej że sama aparycja bohaterów nie wzbudza zastrzeżeń. Co prawda natkniemy się na mniej urodziwe przypadki, ale to świadome posunięcie ze strony twórców. Jakichkolwiek powodów do skrzywienia nie dostarcza też angielski voice acting, wespół z nastrojowym i dopasowanym do przedstawionej opowieści soundtrackiem.

W przeciągu około 3 godzin, które to potrzebowałam na ukończenie gry (włącznie z 30-minutową przygodą dodatkową), dane mi było zasmakować solidnej zabawy spod znaku Hidden Object Puzzle Adventure. Pomijając średnio trafiony pomysł z przebiegiem walk, otrzymałam przemyślaną rozgrywkę, gdzie brak gatunkowych rewolucji absolutnie nie przeszkadza w doświadczaniu jak najbardziej pozytywnych wrażeń. Do tego Kingmaker odznacza się atrakcyjną estetyką oraz interesującym scenariuszem, który nie zawiera momentów przestoju. Zamykającym podsumowanie słowem, Droga do Tronu to apetyczny dla fanów takiej rozrywki kąsek.




---------------------------------------------------

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję wydawcy – firmie Artifex Mundi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.