Są takie
historie, o których mówię, iż mają duszę. Czym według mnie zasłużyły sobie na powyższe
stwierdzenie? Ano tym, że wciągają na całego, zarazem emanując iście magiczną
atmosferą. W efekcie przejmujemy się głównymi postaciami i wszystkim co z nimi
związane. Ładunek emocjonalny, jaki tkwi w tego rodzaju opowieściach, sprawia
zaś, iż po głowach odbiorców długo krążą przeróżne refleksje, a po policzkach
potrafi skapnąć niejedna łza. Tak właśnie jest w przypadku pięknego Blackwood
Crossing, które przybliża graczom niezwykłe przygody pewnego rodzeństwa.
Za
opracowaniem recenzowanego tytułu stoi niezależne studio PaperSeven z siedzibą
w brytyjskim mieście Brighton. I chociaż Blackwood Crossing to pierwsza
produkcja, jaka ukazała się pod szyldem tego dewelopera, bynajmniej nie mamy do
czynienia z nowicjuszami w wirtualnej branży. Założyciele firmy zasilali
wcześniej nieistniejące już Black Rock Studio, które podlegało koncernowi
Disneya i stworzyło takie pozycje jak wyścigowe Pure czy Split/Second. Warto
przy okazji dodać, iż jeden z członków ekipy – Oliver Reid-Smith przyłożył ręce
do powstania logiczno-przygodowej serii The Room, wypuszczonej pod skrzydłami
Fireproof Games.
Opowieść o bracie
i siostrze
Fabuła
Blackwood Crossing kręci się wokół dwojga sierot – nastoletniej Scarlett oraz
jej młodszego braciszka o imieniu Finn, przy czym bezpośrednią kontrolę
przyjdzie graczom przejąć wyłącznie nad rudowłosą pannicą. Akcja startuje w
momencie, kiedy urocze dziewczę otwiera oczęta podczas podróży pociągiem. Tą
samą trasą jedzie też Finn, dla którego buszowanie po zakamarkach pojazdu zdaje
się być (przynajmniej początkowo) świetnym pretekstem do beztroskiej zabawy.
Szybko jednak odkrywamy wraz z naszą podopieczną, że za pozornie banalną
przejażdżką kryje się coś znacznie głębszego i dalece odbiegającego od szarej
rzeczywistości, acz wydarzenia ze świata realnego odegrają tu jak najbardziej
istotną rolę. W tej nietuzinkowej wyprawie można zresztą wychwycić pewien
posmak „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, zwłaszcza iż wśród dziwnie
wyglądających osobników napotkamy nawet postać przebraną za królika.
Mimo
że w odbywanej podróży da się poniekąd wyodrębnić kilka przystanków, oczywiście
nie uświadczymy tradycyjnych postojów na stacjach kolejowych. Co najważniejsze,
mocno surrealistyczna otoczka nie służy do opowiedzenia historii o stricte
paranormalnym podłożu. To w dużej mierze metaforyczna wyprawa po wielobarwnym
świecie rodem z dziecięcej wyobraźni, gdzie magia miesza się ze wspomnieniami.
Kluczowy aspekt scenariusza stanowią natomiast relacje między Scarlett i Finnem
– niegdyś bardzo zażyłe, lecz z upływem czasu osłabione. Nie bez znaczenia
pozostają w tej kwestii różnice wiekowe, zwiększające barierę, gdy dorastanie
jednego z rodzeństwa przynosi dość gruntowne zmiany w sferze zainteresowań.
Scarlett, jako ta starsza, nie przestała być z wiekiem sympatyczną osóbką, ale po
prostu wyrosła z pewnych rzeczy. Młodszy od niej Finn, co zrozumiałe, nadal
jeszcze czerpie radość z zabawek, kolorowych obrazków, wycinanek itp. Dlatego
wrażliwego malca boli dla przykładu to, że głowę ukochanej siostry zaczęły
zaprzątać randki.
Czarodziejska
skarbnica uczuć
Omawiając
fabułę, nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, by każdy mógł samodzielnie
poznać jej sekrety i sprawdzić, czy głównym bohaterom uda się naprawić
nadwątlone więzi. Niemniej muszę pochwalić twórców za autentyczność, jaką
uzyskali kładąc nacisk na wewnętrzne przeżycia protagonistów. Ba, regularnie
udzielały mi się towarzyszące dzieciakom emocje – czy to dezorientacja Scarlett
w pierwszych minutach rozgrywki, czy późniejsze chwile oddechu bądź smutku. W
wywoływaniu takich wrażeń pomogło też umiejętne operowanie różnymi stylistykami,
począwszy od refleksyjnej atmosfery, przez względnie pogodną baśń, a kończąc na
zdecydowanie mrocznych akcentach. Temu wszystkiemu bezapelacyjne królowało z
kolei wzruszenie, które ogarniało mnie do takiego stopnia, że nie obyło się bez
pochlipywania. Ogromne brawa dla deweloperów za silny uczuciowy przekaz, dzięki
czemu snuta przez PaperSeven historia o miłości i stracie posiada tak dużą moc
oddziaływania.
Program podróży
Co
z pozostałymi aspektami brytyjskiej produkcji? Jeśli chodzi o sterowanie,
pecetowa wersja oferuje dwa warianty: przy użyciu pada lub biurkowego tandemu,
czyli klawiatury i myszy. Osobiście skorzystałam z drugiej opcji, która w praktyce
nie przysporzyła mi nadmiernych powodów do narzekań. Mam jednak taki ogólny
zarzut pod adresem obsługi, bo sporadycznie mogła być ociupinkę wygodniejsza i
precyzyjniejsza. A już na pewno nie zaszkodziłoby zaimplementować funkcji
biegu, albowiem panienka Scarlett wędruje nadto niespiesznym krokiem. Na
szczęście, owe mankamenty nie popsuły mi przyjemności z przechodzenia tytułu,
tym bardziej że deweloperzy generalnie postarali się na niwie rozgrywki. I to
pomimo maksymalnej koncentracji na warstwie narracyjnej.
Analizując
Blackwood Crossing pod względem gameplayu, perypetie bohaterów określiłabym
jako coś pomiędzy symulatorem spacerowicza, klasyczną przygodówką a
interaktywnym seansem filmowym. Jeżeli pomyśleliście teraz o niewysokim stopniu
skomplikowania, to jesteście na dobrym tropie. Owszem, gra odznacza się niskim
poziomem trudności, lecz autorzy projektu zdołali przekuć ową prostotę na
niezaprzeczalny atut, a przygotowane zagadki perfekcyjnie wręcz uzupełniają
fabułę, pozostając w klimatycznej zgodzie ze scenariuszem. Tutejsza mechanika
bazuje na eksploracji otoczenia, prowadzeniu rozmów oraz rozwiązywaniu zadań
ekwipunkowych, włącznie z takimi, które nawiązują do dziecięcych zabaw (np.
„ciepło-zimno”). W obrębie konwersacji zafundowano nam także specjalny typ
zagadek, polegający na łączeniu wypowiedzi różnych postaci w pary, a tym samym na
utworzeniu mini-dialogów. Ponadto gra umożliwia w paru miejscach wybór tonu, z
jakim odezwiemy się do Finna, aczkolwiek ów zabieg nie wpływa na przebieg
wydarzeń.
Urokliwa perełka
Jak
przedstawia się audiowizualna strona produkcji? Trójwymiarowe środowisko, które
obserwujemy z perspektywy pierwszoosobowej, nie wzbudza zastrzeżeń, w zamian
ciesząc wzrok ładnymi widokami i starannym wykonaniem. Obrana konwencja
graficzna przywodzi na myśl film animowany – może nie taki z najwyższej półki
zarezerwowanej dla Pixara, ale jest naprawdę solidnie. Oprócz tego, bardzo spodobały
mi się wiszące gdzieniegdzie plakaty, za pośrednictwem których deweloperzy
przemycili pomysłowe odniesienia popkulturowe. Co się tyczy udźwiękowienia,
otwarcie przyznaję, że ten element zrealizowano pierwszorzędnie! Zatrudnieni
przy angielskim voice actingu aktorzy dali niewątpliwy popis profesjonalizmu –
stąd przykładowo w głosie zdenerwowanego Finna usłyszymy szczerą złość. Na
medal zasługuje również muzyka, która koncertowo wspiera narrację, adekwatnie
do danej sytuacji przynosząc ukojenie bądź uciekając w posępniejsze brzmienia.
Jeśli
w grach najbardziej cenicie sobie znakomicie opowiedziane i zapadające w pamięć
historie, dzieło niezależnego zespołu z PaperSeven to idealna propozycja na
spędzenie udanego wieczoru. Co prawda całość mogłaby trwać dłużej, bo około
trzygodzinna rozgrywka nie jest imponującym wynikiem, lecz nad wyraz
satysfakcjonująca jakość scenariusza z nawiązką nam ten krótki czas wynagradza.
Blackwood Crossing rozczula, smuci, zaskakuje i skłania do zadumy nad życiowymi
problemami, a do tego niewykluczone, że po ujrzeniu zakończenia długo nie
będziecie mogli się emocjonalnie pozbierać. Innymi słowy, polecam gorąco!
---------------------------------------------------
Za udostępnienie
egzemplarza do recenzji dziękuję firmom PaperSeven i ICO Partners.
Też ostatnio skończyłam i bardzo mi się podobało. Lubię takie interaktywne i emocjonujące opowieści :).
OdpowiedzUsuńJa też mam słabość do takich produkcji, więc tym bardziej cieszę się, że Blackwood Crossing spełnia pokładane oczekiwania. :)
Usuń