czwartek, 20 lipca 2017

Tiny Tales: Serce Lasu (PC) - recenzja



Zabierając się za Tiny Tales: Serce Lasu, przypomniałam sobie o innej grze HOPA – Królewskich Opowieściach 2: Mistrzyni Alchemii. I to nie tylko dlatego, że w przypadku obu tytułów producentem jest serbskie studio Brave Giant, a wydawcą katowickie Artifex Mundi. Druga część Królewskich Opowieści pozwalała bowiem okazjonalnie spojrzeć na świat oczami mniejszych niż główna bohaterka istot, co stawało się możliwe po wypiciu specjalnych mikstur i skutkowało pomysłowymi urozmaiceniami w obrębie scenerii. Tiny Tales każe nam dla odmiany non stop wędrować po miejscach, które ukryte są przed wzrokiem zwykłych śmiertelników, nie wymagając przy tym płukania gardła.

A dzieje się tak za sprawą osadzenia akcji w magicznym królestwie Brie, które, choć jak najbardziej baśniowe, może istnieć niemal wszędzie tam, gdzie przyroda nie została doszczętnie wyparta przez cywilizacyjny postęp. Potwierdza to obecność rzeczy, jakie są doskonale znane z otaczającej nas szarej rzeczywistości. Społeczność tej fantastycznej krainy, która leży sobie dyskretnie wśród leśnego poszycia, nie gardzi wszak zgubionymi lub porzuconymi ołówkami, zapalniczkami, guzikami itd. Stąd dla przykładu nożyczki okażą się dla nich cennym budulcem przy konstrukcji studni, podczas gdy but z cholewą stanowi świetny materiał na całkiem przytulną chałupę. Kim są zaś mieszkańcy Brie? To zwierzęta i ludzie, lecz ci ostatni odznaczają się oczywiście miniaturowymi rozmiarami.


Za kasą i wodą

Buszując w granicach tychże ziem, pokierujemy właśnie takim lilipucim człowieczkiem – młodzieńcem o imieniu Max. Warto tak na marginesie zauważyć, że Tiny Tales należy więc do mniej licznej grupy HOPEK, umożliwiających przywdzianie męskich szat. Co się tyczy Maxa, fabuła gry startuje wraz z powrotem bohatera w rodzinne strony. Wcześniej przez ładnych parę miesięcy zajęty był poszukiwaniem ojca, który opuścił domowe pielesze już dawno temu. Chłopak nadal kontynuowałby zresztą swoją misję, gdyby nie prośba matki. Kobieta pilnie potrzebuje finansowego wsparcia, acz uprzedzam, by nie posądzać jej o długi z powodu nadmiernej rozrzutności – to skromna i uczciwa niewiasta. W każdym razie, szansą na zachowanie dachu nad głową zdaje się być udział w turnieju, który organizuje rządzący Brie mysi król Olivier. A jako że rodzicielka Maxa nie ma odpowiedniej kondycji do takich wyzwań, zadanie powalczenia o nagrodę spadnie na synowskie barki.

Nie samymi zawodami maleńkie królestwo żyje, gdyż coraz bardziej daje się tu we znaki susza. I w tym niestety tkwi duży problem, bo na dłuższą metę taki stan rzeczy może przynieść zgubę malowniczemu regionowi. Nie musimy zaglądać do kryształowej kuli, żeby odgadnąć ogólny rozwój wypadków. Tak, zaistniałe okoliczności stworzą Maxowi sposobność do jeszcze większego wykazania się niżli czysto sportowe strzelanie z łuku. Perypetie dzielnego młodziana szybko przybierają formę podróży tropem niedoboru wody, w trakcie której naszemu herosowi przyjdzie ratować całe królestwo i stawić czoła pewnym delikwentom. Chłopak będzie też regularnie natykać się na niejaką Ellie – dziewczynę dość sympatyczną, lecz niekiedy nazbyt poważnie traktującą ideę współzawodnictwa. Co jednak najistotniejsze, przygody Maxa to nieskomplikowana bajka, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Brave Giant serwuje graczom prostą, lekką i przyjemną w odbiorze historię, przy śledzeniu której nie omieszkamy docenić ciekawie wykreowanego uniwersum.


Atrakcje tyciuteńkiego kraju

Do pozytywnych wrażeń, jakie niesie ze sobą wizyta w Brie, swoje trzy grosze dorzuca także audiowizualna oprawa produkcji. Co do muzyki, najlepiej wypadają typowo baśniowe nuty. Z kolei sylwetki postaci zostały starannie wykonane, przy czym szczególnie spodobały mi się słodki króliczy wierzchowiec Ellie, równie uroczy niebieski ptak oraz mysia księżniczka o rudych włosach. Obfite w detale lokacje nie wyłamują się tradycjom gatunku HOPA, zasługując na dużo ciepłych słów pod swoim adresem. Wspomniane na początku rekwizyty, które pochodzą ze zwykłego ludzkiego świata, uwypuklają miniaturowe gabaryty królestwa. Jeśli natomiast chodzi o warstwę kolorystyczną, tutejsza zieleń wpada w morską tonację, a licznie występujące grzyby nierzadko częstują oczy gracza odcieniami różu i fioletu. Taki dobór barw z powodzeniem podkreśla zaczarowany klimat, jaki panuje w tej krainie.

Nie zawodzi również gameplay, bazujący na sprawdzonym mariażu point and clicka z partiami hidden object. Sceny HO można zastąpić alternatywną minigierką, a jest nią Monaco, które pojawiło się w poprzednim projekcie studia pt. Upiorne Akta: Oblicze Zbrodni. Z taką różnicą, że tym razem dopasowujemy karty z bajkowymi wzorami zamiast grafik o tematyce detektywistycznej. Jak przystało na pozycję dla niedzielnych graczy, przygotowane przez deweloperów łamigłówki pozwalają zrelaksować się i miło spędzić czas, a co więcej, oferują satysfakcjonujący urodzaj. Nie zabraknie m.in. układanek, historyjek obrazkowych, oryginalnej pogawędki ze swoistą analizą wyglądu jednego rozmówcy czy paru walk, w których kluczem do sukcesu jest rozwiązywanie prostych zagadek. Gwoli ścisłości, trafią się też sporadyczne wstawki zręcznościowe, ale nie przysporzą kłopotów nawet tym osobom, o jakich mawia się, że posiadają refleks szachisty.


Małe czary-mary

Oprócz tego, nasz protagonista wpisuje się w nurt casualowych bohaterów ze specjalną umiejętnością, która ma swoją ikonę wśród elementów interfejsu użytkownika. W tym konkretnym wypadku dostajemy do dyspozycji skórzaną torbę z zestawem zaklęć, będącą niegdyś własnością ojca Maxa. Schowana wewnątrz pakunku księga zawiera kilka czarów, a żeby je odblokować, musimy zbierać runy, rozlokowane w rozmaitych zakamarkach środowiska gry. Kiedy zdobędziemy komplet dla danego zaklęcia, wystarczy połączyć niezbędne składniki i posypać taką kombinację jednym z magicznych pyłów. Wtedy to do paska ekwipunku przyklei się kółko symbolizujące ów czar. Co potem? Ano trzeba wcisnąć tak powstały przycisk, gdy zajdzie ku temu konieczność.

Dla graczy w każdym wieku

Tiny Tales: Serce Lasu to solidny i urokliwy kawałek kodu, których powinien starczyć na trochę ponad 3,5 godziny zabawy, włącznie z około 40-minutowym rozdziałem bonusowym. Twórcy doskonale wiedzą, co lubią zwolennicy HOPEK, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom fanów odprężającej rozrywki. Pod względem mechaniki nie uświadczymy wielkich rewolucji, ale produkcja i tak wyodrębnia się na tle swoich krewnych – głównie dzięki temu, iż cały czas przebywamy na terenie drobniuteńkiego, bajkowego świata. Recenzowany tytuł będzie zatem bardzo dobrą propozycją zarówno na samotny odpoczynek po ciężkim dniu, jak i sesje z udziałem małoletnich odbiorców, jeżeli macie młodsze rodzeństwo albo własne pociechy.




---------------------------------------------------

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję wydawcy – firmie Artifex Mundi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.