Motyw kochanków
ze zwaśnionych rodów to samograj, który napędził niejedną historię, acz
najczęściej mówi się o nim w kontekście „Romea i Julii” Williama Szekspira.
Jednak nawet najbardziej popularny i chwytliwy pomysł nie zawsze musi zaprocentować
sukcesem, nie wspominając o tym, że mało kto potrafi stworzyć prawdziwe
arcydzieło. Już przed rozpoczęciem lektury wiedziałam zatem, iż „Anioł” Jude
Deveraux nie aspiruje do miana wybitnej literatury. Ale i tak pozostaje
odpowiedź na pytanie, jak problematyczna miłość wypadła u amerykańskiej
autorki. Bo przecież mogło wyjść całkiem dobrze w kategorii czystej rozrywki, mocno
średnio albo wręcz koszmarnie źle.
Choć
„Anioł” to czwarty tom „Sagi rodu Montgomerych”, a wcześniejsze części mnie
ominęły, bardzo szybko odnalazłam się w opisywanych wydarzeniach. Należy tutaj odwołać
się do specyfiki takich serii, reprezentujących de facto gatunek romansu
historycznego. Otóż poszczególne odsłony zazwyczaj biorą na celownik kolejnych
członków danej familii lub innych osób z jej otoczenia, a fabuła każdej książki
przybliża parę bohaterów, których godzi strzała amora. Jeśli nie jest to akurat
pierwszy tom, nie unikniemy oczywiście mniejszych bądź większych odniesień do
poprzedników, na czele z ostatecznym rozwiązaniem pewnych perypetii sercowych.
Co najistotniejsze, tego typu tytuły bronią się w kategorii samodzielnej
całości, a i finał amorów przewidzieć nietrudno. Niemniej twórcom romansów
historycznych z reguły nie chodzi o zaskakiwanie odbiorców niespodziewanymi
zakończeniami. Bardziej liczą się za to takie czynniki jak sprawny sposób
opowiadania, emocje targające protagonistami, łącząca ich chemia oraz klimat
dawnych czasów.
Trzeba
przyznać, że autorka z niezłym skutkiem realizuje powyższe założenia. „Anioł”
napisany jest łatwym językiem, dzięki czemu powieść czyta się szybko, o ile
ktoś nie ma totalnej awersji do romansideł. Niekiedy górnolotny ton miesza się
z lżejszymi akcentami, pasując do XVI-wiecznych realiów, w których osadzono
akcję utworu. Bohaterowie są natomiast wyraziści, a co za tym idzie – dają się
zapamiętać i nie brak im ikry. Miles, wokół którego koncentruje się fabuła
książki, to najmłodszy z braci Montgomerych i zarazem człowiek wyznający zasadę
„z łóżka kobiet nie wyrzucam”. Przez taką filozofię zasłużenie dorobił się
opinii kobieciarza, aczkolwiek wbrew pozorom szanuje płeć przeciwną. Skoro
niewiasty lecą na niego niczym pszczoły do miodu, to cóż ma uprzejmy facet
poradzić? W końcu trafia się jednak panna, na którą urok Milesa nie działa. No
może niezupełnie – ma dziewczyna oczy, więc widzi, że to ciacho. Sęk w tym, iż
Elizabeth, czyli druga najważniejsza postać, wywodzi się z wrogiego rodu
Chatworthów. Na dokładkę, życie nauczyło ją, by nie oczekiwać od mężczyzn
niczego dobrego.
Pomijając
fakt, iż Elizabeth jest piękną kobietą, jej nieufność jeszcze bardziej podsyca
chęć Milesa do uderzania w konkury. Mimo że protagonistka przebywa pod okiem
Montgomery’ego wbrew własnej woli, ten nie zamierza być aż tak dobroduszny, by
czym prędzej odesłać zakładniczkę do Chatworthów. W przewrotny poniekąd sposób
próbuje uświadomić dziewczynie, że mężczyźni potrafią wykazać się pokładami
czułości i nie wszyscy panowie są brutalnymi zwierzakami. Miles pragnie ponadto
przekonać ją do familii Montgomerych, którzy pełnią na kartach powieści funkcję
tych dobrych. Elizabeth ma bowiem nieco zafałszowany obraz sytuacji, a to za
sprawą bliskich, którzy przedstawili dziewczynie tylko jedną stronę medalu. W
każdym razie, młodej kobiecie przyjdzie później skonfrontować swoiste nauki
adoratora z rzeczywistością. Wraz z upływem czasu zmaleje też opór bohaterki
przed zalotami, co zaowocuje eksplozją namiętnych uczuć oraz rozdarciem
pomiędzy więzami krwi a głosem serca.
Jude
Deveraux zdołała ubrać emocje w słowa tak, by relacje głównych bohaterów
wypadły odpowiednio wiarygodnie. Nie wątpiłam, że tę dwójkę łączy duża siła
przyciągania, ale szczerze powiedziawszy, pisarka trochę zaszalała z
baraszkowaniem, gdy przyszło co do czego. Stąd ograniczenie erotyki nie
zaszkodziłoby uczuciowemu wydźwiękowi historii, zwłaszcza że znalazło się
miejsce dla kilku innych, skądinąd ciekawych wątków. Podobało mi się dla
przykładu rozwinięcie kwestii rodowych waśni, jakie następuje w dalszej części
utworu. Nie zdradzając zbyt wiele, dodam, iż solidny pretekst do rewizji swych
poglądów dostanie jeszcze jedna osoba od Chatworthów. Poza tym, galeria zręcznie
nakreślonych sylwetek obejmuje również drugi plan, włącznie z takimi postaciami,
które grały pierwsze skrzypce w starszych odsłonach sagi. Finałowe fragmenty
książki z powodzeniem wieńczą zaś XVI-wieczne dzieje Montgomerych, jednocześnie
zwiastując kolejne opowieści, tyle że o współczesnych potomkach rodziny.
Czy
warto sięgnąć po „Anioła”? Jeżeli omijacie romanse historyczne szerokim łukiem,
ten nie zmieni Waszego nastawienia, mimo że w swojej kategorii nie zawodzi.
Fani, a właściwie wielbicielki gatunku, nie pożałują z kolei poświęconego
lekturze czasu. Sama przeczytałam ów tytuł bez skrzywienia i nie wykluczam
ponownego spotkania z twórczością pani Deveraux, bo czasami po prostu mam potrzebę
odstresowania się przy takiej nieobowiązującej pozycji. Wprawdzie harlekiny
najniższego sortu nie są dla mnie synonimem udanej rozrywki, lecz „Anioł” okazał
się na szczęście lepszy od swoich najpośledniejszych krewnych.
-------------------------------------------------------------------
Tytuł
polski: Anioł
Tytuł
oryginalny: Velvet Angel
Autor:
Jude Deveraux
Wydawnictwo:
BIS
Liczba
stron: 292
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.