wtorek, 13 czerwca 2017

"Na imię jej Rose", Christine Breen - recenzja

Popularność powieści obyczajowych bierze się przede wszystkim stąd, iż ludzie pragną czasami sięgnąć po tzw. życiowe historie. Treści niby zwyczajne, ale w sensie, że pokazują świat, jaki nie odbiega diametralnie od znanej nam rzeczywistości. Można tu poniekąd dostrzec swoisty paradoks, bo przecież uciekamy w ten sposób z własnej codzienności do innej, acz fikcyjnej. Nie chcemy wtedy wybierać się w literacką podróż po fantastycznych ani odległych historycznie realiach, lecz poczytać o mniej bądź bardziej podobnych nam ludziach, z którymi łatwiej się utożsamić. I dokładnie tego rodzaju tytułem jest powieściopisarski debiut Christine Breen, czyli „Na imię jej Rose”.

Fabuła utworu kręci się wokół Iris Bowen, irlandzkiej ekspertki od ogrodnictwa, a także jej adoptowanej córki Rose. Obie panie poznajemy akurat w takim dniu, którego raczej nie uznają za udany. Pierwsze strony książki pozwalają towarzyszyć Iris, kiedy ta musi przełknąć niejedną gorzką pigułkę. Otóż redaktor naczelny gazety, z którą współpracowała jako freelancerka, wylewa na głowę kobiety kubeł zimnej wody, zamiast zaproponować wymarzony pełny etat. Kolejna kwestia to badania lekarskie, jakim Iris niechętnie się poddaje, pamiętając przegraną walkę męża z ciężką chorobą. Jeśli zaś chodzi o Rose, dziewiętnastoletniej skrzypaczce początkowo dopisuje dość dobry nastrój, tyle że czeka ją recital w ramach uczelnianych zajęć na londyńskiej Royal Academy Music. No i cóż, występ nie przebiega do końca po myśli dziewczyny, a zachowanie maestra, u którego pobiera aktualnie nauki, pozostawia wiele do życzenia…

Bynajmniej nie oznacza to, że główne bohaterki nie uświadczą odtąd chwil uśmiechu. Ich przykład służy jednak autorce do pokazania sytuacji, które stawiają człowieka w obliczu wydarzeń zaburzających dotychczasowy rytm egzystencji. Takich rzeczy, jakich się zupełnie nie spodziewamy. Albo co najwyżej zakopaliśmy je gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu. Kluczową rolę odgrywa w tym kontekście problem Iris, aczkolwiek wiąże się to ściśle z osobą Rose. Niepokojące wyniki wstępnych badań, przez które zawisa nad panią Bowen widmo choroby, powodują, że kobieta przypomina sobie o obietnicy, jaką złożyła niegdyś małżonkowi. Dwa lata przed właściwą akcją powieści, Luke, bo tak brzmi imię mężczyzny, poprosił na łożu śmierci o odszukanie biologicznej matki Rose. Dlaczego? Ano na wypadek, gdyby również Iris stało się coś złego. Wszystko po to, by adoptowana latorośl nie została w razie czego sama jak palec. Iris postanawia zatem zabrać się wreszcie za spełnienie woli zmarłego. I chociaż nie ma przed sobą łatwego zadania, nie waha się w tym celu wybyć daleko poza rodzinną Irlandię, a konkretnie aż do Bostonu.

Mimo że w centrum historii nieustannie figuruje tytułowa Rose wespół z Iris, trzeba przy tym podkreślić, iż Christine Breen nie zaniedbała drugiego planu. Ba, dwie z innych postaci dostaną nawet pojedyncze wstawki, gdzie trzecioosobowa narracja koncentruje się na ich perspektywie. Zresztą i te rozdziały, które lawirują między najważniejszymi protagonistkami, pozwalają całkiem nieźle poznać pozostały skład powieściowej obsady. Pisarka zdołała tchnąć życie w bohaterów, dzięki czemu jawią się jako ludzie z krwi i kości, mający swoje zmartwienia oraz radości. Dotyczy to także nieżyjącego Luke’a, ponieważ wrzucone gdzieniegdzie retrospekcje zostały płynnie zmieszane z teraźniejszością. Warto ponadto dodać, że przekonywująco ukazano pasje niektórych bohaterów. Myślę przede wszystkim o hodowli roślin oraz muzykowaniu. Ogród to rzecz jasna oczko w głowie Iris, natomiast świat melodii absorbuje nie tylko młodszą z pań Bowen, ale też dla przykładu pewnego jazzmana z USA – Hectora Sherra.

Autorka operuje niespiesznym i zarazem swobodnym stylem, unikając patosu czy przesadnej cukierkowatości. W zamian postawiła na proste środki i emocje, co okazało się dobrym posunięciem. To bowiem wystarczyło, by wzruszyć odbiorców, gdy zajdzie taka potrzeba. „Na imię jej Rose” cechuje się niewymuszonym ciepłem, które swój kulminacyjny punkt osiąga w satysfakcjonującym zwieńczeniu, splatającym losy najistotniejszych bohaterów. Wprawdzie kształt finału wynika w pewnym stopniu z nadto sprzyjających zbiegów okoliczności, lecz ich obecność nie wpływa ujemnie na wiarygodność przedstawionych wydarzeń. Jeżeli więc lubicie w ramach odpoczynku poczytać coś o zwykłym, choć oferującym niespodzianki życiu, tytuł spod pióra Christine Breen powinien Was zadowolić.



-------------------------------------------------------------------
Tytuł polski: Na imię jej Rose
Tytuł oryginalny: Her Name Is Rose
Autor: Christine Breen
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 320

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.