Pamiętam,
jak w dzieciństwie ujrzałam telewizyjną zapowiedź filmu „Coś” Johna Carpentera.
Reklama od razu skusiła mnie obietnicą klimatycznej opowieści o groźnej
pozaziemskiej istocie. Poprosiłam wtedy rodziców, żeby nie planowali oglądać
niczego innego w porze emisji obrazu. Na szczęście, nie byłam aż tak malutka,
by odmawiać mi każdej produkcji z elementami grozy. Poza tym, domownicy
przyzwyczaili się, że mieszka wśród nich małoletnia fanka „Z Archiwum X” oraz
wszelakich historii o obcych formach życia. Tak więc ochoczo usiadłam przed
telewizorem i bez problemów wytrwałam do końca seansu mimo późnej godziny, a
także regularnych bloków reklamowych. Film miał już swoje lata, lecz dosłownie wbijał
w fotel perfekcyjnie wykreowanym nastrojem osaczenia wespół z przerażającymi postaciami
obcego. Dlatego też zasłużenie cieszy się on opinią kultowego dzieła. A jako że
kino lubi sięgać po sprawdzone pomysły, „Coś” musiało kiedyś powrócić na
srebrne ekrany. Doniesienia na temat nowej wersji śledziłam z ciekawością i
zarazem z lekką niepewnością. Zastanawiałam się nad sensem powstawania
kolejnego obrazu skoro horror z 1982 r. dzielnie zniósł próbę czasu. Nie
powstrzymało mnie to bynajmniej przed zapoznaniem się z produkcją w reżyserii
Matthijsa van Heijningena Jr.
Twórcy
„Coś” z 2011 r. słusznie odpuścili sobie ponowne opowiadanie znanej historii. Zamiast
tego postanowili dopisać inny rozdział, podobnie jak producenci gry video „The
Thing” z 2002 r. O ile jednak wirtualny horror stanowi kontynuację dzieła
Carpentera, o tyle film van Heijningena Jr. przybliża odbiorcom wcześniejsze
wydarzenia. Fabuła starszego obrazu skupiała się wokół pracowników
amerykańskiej stacji badawczej na Antarktydzie. Członkowie owej ekipy zostali zaatakowani
przez pozaziemski organizm, który przyplątał się do nich z norweskiej placówki.
Większość akcji prequela rozgrywa się zatem na terenie europejskiego ośrodka.
Nowe „Coś” wprowadza nas w szczegóły dotyczące odkrycia statku kosmicznego przez
Norwegów oraz ich feralnego kontaktu z pasażerem pojazdu. Jak łatwo zgadnąć, bohaterowie
nie będą się długo cieszyć z powodu wiekopomnego znaleziska. Wkrótce przekonają
się, że popełnili błąd, uznając zamrożonego kosmitę za niegroźny relikt z
zamierzchłej przeszłości. Obcy organizm uaktywnia się, a na domiar złego, posiada
zdolność podszywania się pod swoje ofiary, co utrudnia jego identyfikację.
Chociaż
stacja badawcza należy do mieszkańców Starego Kontynentu, scenariusz nie mógł
obyć się bez kilkorga obywateli Stanów Zjednoczonych. Główną protagonistką
uczyniono oczywiście Amerykankę. Jest nią młoda pani paleontolog Kate Lloyd, którą
została poproszona o dołączenie do zespołu. Kobieta reprezentuje głos rozsądku
w grupie, zarówno w chwilach tzw. ciszy przed burzą, jak i w obliczu stuprocentowego
zagrożenia. Domagając się zachowania środków bezpieczeństwa w trakcie badań,
nie waha się zakwestionować poleceń szefa wyprawy, dr Sandera Halvorsona. Mężczyzną
kieruje natomiast chęć światowego rozgłosu oraz powszechnego szacunku w kręgu naukowców,
nawet wtedy, kiedy zaczną ginąć pierwsi mieszkańcy placówki. Pozostali
bohaterowie początkowo w mniejszym bądź większym stopniu ekscytują się
tajemniczym odkryciem, ale radość ustępuje później miejsca przerażeniu. Widzowie
nie uświadczą tutaj głębokich portretów psychologicznych, lecz dostaną
poprawnie nakreślone postawy w sytuacji kryzysu i to się liczy. Atmosfera staje
się coraz gęstsza, a reakcje poszczególnych postaci bywają różne. Jedni są
skłonni przyznać rację Kate bez popadania w przesadny popłoch, drudzy zachowują
się bardziej nerwowo, tudzież kwestionują teorie głównej bohaterki. Co więcej,
tak naprawdę nie wiadomo, jakimi intencjami się kierują. Czy ich postępowanie
wynika ze strachu przed nieznaną formą życia? Czy może wręcz przeciwnie, nie są
już ludźmi i boją się ewentualnego zdemaskowania?
Twórcom
udało się umiejętnie zbudować klimat narastającego lęku. Wprawdzie obraz trochę
odstaje pod tym względem od produkcji z Kurtem Russellem, ale generalnie jest w
porządku. W tworzeniu odpowiedniego nastroju pomaga także sceneria, która
doskonale nadaje się na tło opowieści grozy. Z jednej strony mamy zamknięte
przestrzenie ośrodka badawczego, gdzie czai się istota, mogąca kryć się pod
postacią każdego z członków zespołu naukowego. Z drugiej, olbrzymie połacie
arktycznego śniegu, które nie stanowią przecież łatwej drogi ucieczki. Nie
dość, że zbyt długie przebywanie na takim zimnie wiąże się z ryzykiem zamarznięcia,
to szanse na ratunek z zewnątrz są niemalże zerowe. Podkreśleniu przynależności
gatunkowej filmu nie służy jednak sama atmosfera, ponieważ nie brakuje w nim bardziej
makabrycznych momentów, eksponujących różnorodne wcielenia kosmity wraz ze
skutkami jego działań.
Mimo
że produkcja z 2011 r. jest prequelem, nosi w sobie również znamiona remake’u.
Wielbiciele dzieła Carpentera bez trudu wyłapią sceny, które sprawiają wrażenie
nieco zmodyfikowanych fragmentów słynnego obrazu. Umieszczenie tego typu ujęć w
żadnym wypadku nie świadczy o chęci pójścia na łatwiznę poprzez skopiowanie poprzednika.
Otóż stojące za nowym „Coś” osoby dowodzą, że dobrze odrobiły pracę domową ze
znajomości tytułu z 1982 r. i szanują jego status wśród fanów horrorów science
fiction. Właśnie w ten sposób pragną puścić oko w stronę widzów. Ponadto zadbano
o obecność smaczków, które elegancko spajają losy obu stacji naukowych. Omawiając
filmowe nawiązania, muszę jeszcze wspomnieć główną bohaterkę, graną przez Mary
Elizabeth Winstead. Kate Lloyd to nie tylko odpowiednik Kurta Russella w roli
R. J. MacReady’ego. Pani paleontolog stanowi też ukłon dla heroiny innego
klasyka gatunku, a mianowicie Ellen Ripley z cyklu „Obcy”.
Czy
„Coś” van Heijningena Jr. zdobędzie miano kultowego dzieła, wzorem filmu
Carpentera? Raczej nie, lecz jak najbardziej warto poświęcić mu wolny czas z
uwagi na takie zalety jak dobry scenariusz, klimat, udane efekty specjalne oraz
niezłe aktorstwo. W czym tkwi więc problem? Na pewno nie w tym, iż mamy do czynienia
z kolejnym podejściem do tematu. W podobnej sytuacji znajdował się wszak obraz
z lat osiemdziesiątych XX wieku. Literacki pierwowzór Johna W. Campbella Jr. ukazał
się bowiem w 1938 r., zaś pierwsza kinowa adaptacja w 1951 r. Wadą produkcji z
Mary Elizabeth Winstead jest fakt, iż w ogólnym rozrachunku wypada trochę
słabiej od perypetii MacReady’ego i spółki. Wydaje mi się zresztą, że twórcami
nie kierowała aspiracja nakręcenia ponadczasowej pozycji. Oni po prostu chcieli
złożyć hołd tytułowi, który na stałe zapisał się w dziejach kinematografii.
Ocena:
7/10
Tytuł
polski: Coś
Tytuł
oryginalny: The Thing
Reżyseria: Matthijs van Heijningen Jr.
Scenariusz: Eric Heisserer
Obsada: Mary Elizabeth Winstead, Joel Edgerton, Ulrich
Thomsen, Eric Christian Olsen
Gatunek:
horror, Sci-Fi
Produkcja:
USA
Rok
produkcji: 2011
Czas
trwania: 99 minut
Ale bym sobie odświeżyła oba te filmy. Teraz i ten nowszy jest stary :D. Fajnie się to coś oglądało :P
OdpowiedzUsuńTen stary to prawdziwy klasyk, ale nowszy prequel też mi się podobał.:)
Usuń