piątek, 9 stycznia 2015

"Coś" (2011) - recenzja



Pamiętam, jak w dzieciństwie ujrzałam telewizyjną zapowiedź filmu „Coś” Johna Carpentera. Reklama od razu skusiła mnie obietnicą klimatycznej opowieści o groźnej pozaziemskiej istocie. Poprosiłam wtedy rodziców, żeby nie planowali oglądać niczego innego w porze emisji obrazu. Na szczęście, nie byłam aż tak malutka, by odmawiać mi każdej produkcji z elementami grozy. Poza tym, domownicy przyzwyczaili się, że mieszka wśród nich małoletnia fanka „Z Archiwum X” oraz wszelakich historii o obcych formach życia. Tak więc ochoczo usiadłam przed telewizorem i bez problemów wytrwałam do końca seansu mimo późnej godziny, a także regularnych bloków reklamowych. Film miał już swoje lata, lecz dosłownie wbijał w fotel perfekcyjnie wykreowanym nastrojem osaczenia wespół z przerażającymi postaciami obcego. Dlatego też zasłużenie cieszy się on opinią kultowego dzieła. A jako że kino lubi sięgać po sprawdzone pomysły, „Coś” musiało kiedyś powrócić na srebrne ekrany. Doniesienia na temat nowej wersji śledziłam z ciekawością i zarazem z lekką niepewnością. Zastanawiałam się nad sensem powstawania kolejnego obrazu skoro horror z 1982 r. dzielnie zniósł próbę czasu. Nie powstrzymało mnie to bynajmniej przed zapoznaniem się z produkcją w reżyserii Matthijsa van Heijningena Jr.


Twórcy „Coś” z 2011 r. słusznie odpuścili sobie ponowne opowiadanie znanej historii. Zamiast tego postanowili dopisać inny rozdział, podobnie jak producenci gry video „The Thing” z 2002 r. O ile jednak wirtualny horror stanowi kontynuację dzieła Carpentera, o tyle film van Heijningena Jr. przybliża odbiorcom wcześniejsze wydarzenia. Fabuła starszego obrazu skupiała się wokół pracowników amerykańskiej stacji badawczej na Antarktydzie. Członkowie owej ekipy zostali zaatakowani przez pozaziemski organizm, który przyplątał się do nich z norweskiej placówki. Większość akcji prequela rozgrywa się zatem na terenie europejskiego ośrodka. Nowe „Coś” wprowadza nas w szczegóły dotyczące odkrycia statku kosmicznego przez Norwegów oraz ich feralnego kontaktu z pasażerem pojazdu. Jak łatwo zgadnąć, bohaterowie nie będą się długo cieszyć z powodu wiekopomnego znaleziska. Wkrótce przekonają się, że popełnili błąd, uznając zamrożonego kosmitę za niegroźny relikt z zamierzchłej przeszłości. Obcy organizm uaktywnia się, a na domiar złego, posiada zdolność podszywania się pod swoje ofiary, co utrudnia jego identyfikację.

Chociaż stacja badawcza należy do mieszkańców Starego Kontynentu, scenariusz nie mógł obyć się bez kilkorga obywateli Stanów Zjednoczonych. Główną protagonistką uczyniono oczywiście Amerykankę. Jest nią młoda pani paleontolog Kate Lloyd, którą została poproszona o dołączenie do zespołu. Kobieta reprezentuje głos rozsądku w grupie, zarówno w chwilach tzw. ciszy przed burzą, jak i w obliczu stuprocentowego zagrożenia. Domagając się zachowania środków bezpieczeństwa w trakcie badań, nie waha się zakwestionować poleceń szefa wyprawy, dr Sandera Halvorsona. Mężczyzną kieruje natomiast chęć światowego rozgłosu oraz powszechnego szacunku w kręgu naukowców, nawet wtedy, kiedy zaczną ginąć pierwsi mieszkańcy placówki. Pozostali bohaterowie początkowo w mniejszym bądź większym stopniu ekscytują się tajemniczym odkryciem, ale radość ustępuje później miejsca przerażeniu. Widzowie nie uświadczą tutaj głębokich portretów psychologicznych, lecz dostaną poprawnie nakreślone postawy w sytuacji kryzysu i to się liczy. Atmosfera staje się coraz gęstsza, a reakcje poszczególnych postaci bywają różne. Jedni są skłonni przyznać rację Kate bez popadania w przesadny popłoch, drudzy zachowują się bardziej nerwowo, tudzież kwestionują teorie głównej bohaterki. Co więcej, tak naprawdę nie wiadomo, jakimi intencjami się kierują. Czy ich postępowanie wynika ze strachu przed nieznaną formą życia? Czy może wręcz przeciwnie, nie są już ludźmi i boją się ewentualnego zdemaskowania?

Twórcom udało się umiejętnie zbudować klimat narastającego lęku. Wprawdzie obraz trochę odstaje pod tym względem od produkcji z Kurtem Russellem, ale generalnie jest w porządku. W tworzeniu odpowiedniego nastroju pomaga także sceneria, która doskonale nadaje się na tło opowieści grozy. Z jednej strony mamy zamknięte przestrzenie ośrodka badawczego, gdzie czai się istota, mogąca kryć się pod postacią każdego z członków zespołu naukowego. Z drugiej, olbrzymie połacie arktycznego śniegu, które nie stanowią przecież łatwej drogi ucieczki. Nie dość, że zbyt długie przebywanie na takim zimnie wiąże się z ryzykiem zamarznięcia, to szanse na ratunek z zewnątrz są niemalże zerowe. Podkreśleniu przynależności gatunkowej filmu nie służy jednak sama atmosfera, ponieważ nie brakuje w nim bardziej makabrycznych momentów, eksponujących różnorodne wcielenia kosmity wraz ze skutkami jego działań.

Mimo że produkcja z 2011 r. jest prequelem, nosi w sobie również znamiona remake’u. Wielbiciele dzieła Carpentera bez trudu wyłapią sceny, które sprawiają wrażenie nieco zmodyfikowanych fragmentów słynnego obrazu. Umieszczenie tego typu ujęć w żadnym wypadku nie świadczy o chęci pójścia na łatwiznę poprzez skopiowanie poprzednika. Otóż stojące za nowym „Coś” osoby dowodzą, że dobrze odrobiły pracę domową ze znajomości tytułu z 1982 r. i szanują jego status wśród fanów horrorów science fiction. Właśnie w ten sposób pragną puścić oko w stronę widzów. Ponadto zadbano o obecność smaczków, które elegancko spajają losy obu stacji naukowych. Omawiając filmowe nawiązania, muszę jeszcze wspomnieć główną bohaterkę, graną przez Mary Elizabeth Winstead. Kate Lloyd to nie tylko odpowiednik Kurta Russella w roli R. J. MacReady’ego. Pani paleontolog stanowi też ukłon dla heroiny innego klasyka gatunku, a mianowicie Ellen Ripley z cyklu „Obcy”.

Czy „Coś” van Heijningena Jr. zdobędzie miano kultowego dzieła, wzorem filmu Carpentera? Raczej nie, lecz jak najbardziej warto poświęcić mu wolny czas z uwagi na takie zalety jak dobry scenariusz, klimat, udane efekty specjalne oraz niezłe aktorstwo. W czym tkwi więc problem? Na pewno nie w tym, iż mamy do czynienia z kolejnym podejściem do tematu. W podobnej sytuacji znajdował się wszak obraz z lat osiemdziesiątych XX wieku. Literacki pierwowzór Johna W. Campbella Jr. ukazał się bowiem w 1938 r., zaś pierwsza kinowa adaptacja w 1951 r. Wadą produkcji z Mary Elizabeth Winstead jest fakt, iż w ogólnym rozrachunku wypada trochę słabiej od perypetii MacReady’ego i spółki. Wydaje mi się zresztą, że twórcami nie kierowała aspiracja nakręcenia ponadczasowej pozycji. Oni po prostu chcieli złożyć hołd tytułowi, który na stałe zapisał się w dziejach kinematografii.


Ocena: 7/10


Tytuł polski: Coś
Tytuł oryginalny: The Thing
Reżyseria: Matthijs van Heijningen Jr.
Scenariusz: Eric Heisserer
Obsada: Mary Elizabeth Winstead, Joel Edgerton, Ulrich Thomsen, Eric Christian Olsen
Gatunek: horror, Sci-Fi
Produkcja: USA
Rok produkcji: 2011
Czas trwania: 99 minut

2 komentarze:

  1. Ale bym sobie odświeżyła oba te filmy. Teraz i ten nowszy jest stary :D. Fajnie się to coś oglądało :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten stary to prawdziwy klasyk, ale nowszy prequel też mi się podobał.:)

      Usuń

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.