piątek, 29 września 2017

Life Goes On: Done to Death (PC) - recenzja


Wskakujesz w zbroję rycerza i nieustraszenie pędzisz przed siebie, a tu nagle klops! Ot, dzielnemu wojakowi umarło się po drodze, bo spadł w przepaść, został przemieniony w zombie czy inne licho go wzięło. Nic nie szkodzi, spokojnie... Ba, w Life Goes On: Done to Death nawet trzeba wyzionąć ducha. I co wtedy? Ano wcielimy się w kolejnego herosa lub heroinę, kontynuując podróż poprzednika. W produkcji, za którą odpowiada kanadyjskie studio Infinite Monkey Entertainment Ltd., kluczem do sukcesu jest bowiem śmierć, a konkretnie poświęcenie się dla dobra misji. Nie myślcie jednak, że gra zaleje odbiorców patosem, bolejąc nad męczeństwem odważnego rycerstwa. Twórcy podeszli do sprawy z humorem, co w praktyce okazało się całkiem słusznym posunięciem.

Zaraz, zaraz, Life Goes On? Czy nie było już kiedyś gry o takim tytule? Jeśli naszło was tego typu pytanie, to bardzo dobry trop. Produkcja o nazwie Life Goes On trafiła do oferty Steama dwa lata temu, tyle że bez dopisku Done to Death. Wersja, którą wypuszczono w maju bieżącego roku, jest zaś ulepszoną edycją tejże pozycji, przy czym tym razem projekt zawitał również na konsole PlayStation 4. Rozbudowa produkcji objęła m.in. mniej bądź bardziej kosmetyczne dodatki oraz nowe poziomy. Poprawiona wersja jest zatem dłuższa od pierwowzoru, oferując ponad 65 leveli do zaliczenia. Co najistotniejsze, twórcy nie zamierzają wyciągać kasy z portfeli tych graczy, którzy swego czasu nabyli pierwsze wydanie – dla nich Done to Death udostępniono w postaci darmowej aktualizacji.

Fabularne tło produkcji, które w gruncie rzeczy sprowadza się do oszczędnych zdań na mapie świata, kreśli nam prościutką historyjkę o królu, łasym na pewien puchar. Oczywiście ów władca nie marzy o pierwszym lepszym kielichu, tylko o magicznym – w tym konkretnym przypadku zapewniającym ponoć nieśmiertelność. A jako że wielkie panisko nie raczy zakasać rękawów, wysyła całe zastępy rycerzy w celu odwalenia brudnej roboty i zdobycia czary życia. W praktyce oznacza to dla gracza przebrnięcie przez kolejne poziomy, polegające na dotarciu do przeróżnych kielichów. Jak łatwo przewidzieć, nie znajdziemy tego jedynego od razu na pierwszym levelu. Stąd rycerskie trofea zasilą precjoza w rodzaju pucharu wiecznego łosia, miłości, na ból zęba czy odstresowanie. Trzeba przyznać, że niektóre wydają się praktyczne, ale z wiadomego powodu nie zaspokoją królewskiego kaprysu.


Tak oto przechodzimy do sedna rozgrywki, czyli konieczności uśmiercania towarzyszy broni. Choć podczas zabawy należy wykazać się zręcznością i pomyślunkiem, nie ma sposobu na to, aby ukończyć daną planszę przy pomocy pojedynczego rycerza. Owszem, dobrze byłoby ograniczać straty w ludziach, mimo że król najwyraźniej posiada niewyczerpalne zasoby siły roboczej. Niemniej poszczególne miejscówki wypełniają rozmaite pułapki, które zwyczajnie wymagają od nas poświęcania mężnych wojowników. Dla przykładu musimy ominąć wystające z ziemi kolce, lecz zajmują one zbyt długi odcinek terenu, by bez szwanku przeskoczyć na drugą stronę. Dlatego niczym kamikaze rzucamy się na ostre bolce, a gdy nieszczęśnik dokona żywota, przywołujemy następnego bohatera, któremu nadziany poprzednik posłuży za kładkę. Kiedy indziej z kolei zamrozimy naszego podopiecznego, po czym w nowym wcieleniu wdrapiemy się na świeżo utworzoną bryłę lodu i podskokiem aktywujemy niedostępny wcześniej przycisk.

Oprócz wielu plansz obowiązkowych, deweloperzy przygotowali parę opcjonalnych etapów, które zaprojektowano z myślą o zwolennikach intensywnego kombinowania. Jednakże nawet jeśli odpuścimy sobie bonusowe lokacje, i tak nie ominą nas bardziej skomplikowane wyzwania. Podobnie jak w innych grach platformowo-logicznych, początkowe levele są łatwe, ale im dalej, tym większy wysiłek wkładamy w rozgryzienie napotkanych przeszkód. Co ważne, komediowa otoczka, która towarzyszy naszym zmaganiom, nie gryzie się z rosnącym stopniem trudności i nieco sadystyczną przecież koncepcją Life Goes On. Wręcz przeciwnie, wszystko tworzy spójną całość.

Do kreowania humorystycznej atmosfery w dużej mierze przyczyniają się elementy oprawy audiowizualnej: oszczędna, acz sympatyczna grafika, wespół z lekką i przyjemną ścieżką dźwiękową. Ponadto cieszą dowcipne zdania, kwitujące nasz wynik na danym poziomie, a także imiona, jakie przypisywane są kolejnym śmiałkom. W Done to Death takie rzeczy docenią również osoby bez znajomości języków obcych, ponieważ gra posiada polskie napisy, w przeciwieństwie do wersji z 2014 roku. Warto przy okazji nadmienić, iż nasze postępy odblokowują różne nakrycia głowy oraz bronie – niby zwykła kosmetyka, lecz trafiają się dość komiczne rekwizyty (np. hełm strażacki czy… ryba).


Podsumowując, Life Goes On: Done to Death to przyjemny i wciągający „indyczek”, który stanowi niezły sposób na umilenie sobie wolnych chwil. Mimo wszystko radziłabym przechodzić tę produkcję w małych dawkach, gdyż przy dłuższych sesjach można odczuć pewną powtarzalność w obrębie mechaniki. Schematyczność dotyczy też poniekąd żartobliwego tonu, który z czasem troszeczkę powszednieje i nie ma aż tak olbrzymiej siły rażenia, by nieustannie zwracać uwagę na śmieszne przydomki rycerzy albo nie pasujące do tradycyjnej zbroi dodatki. Bynajmniej nie zmienia to faktu, iż projekt kanadyjskiej ekipy jest, jak zasygnalizowałam wyżej, solidnym tytułem. Jeżeli więc zaliczacie się do fanów takich pozycji, odświeżone Life Goes On powinno sprawić wam odpowiednią frajdę.



---------------------------------------------------

Powyższa recenzja jest jednym z moich starszych tekstów. Pierwotnie opublikowałam ją w maju 2016 roku na łamach portalu Save!Project, lecz zdecydowałam się zamieścić ów artykuł również na swoim blogu, zwłaszcza że to całkiem ciekawa produkcja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.