„Turniej” w
reżyserii Scotta Manna to trochę takie „Igrzyska śmierci” dla dużych chłopców.
Kule świszczą, krew się leje, a wszystko po to, by najlepszy killer zgarnął
kupę szmalu. Przegranym nie pozostaje zaś nic innego jak tylko wąchać kwiatki
od spodu.
Sama
idea współzawodnictwa, gdzie klucz do sukcesu tkwi w rozlewie krwi, istnieje
zresztą od dawna. Jej korzenie wykraczają przecież daleko poza czasy kina –
wystarczy wspomnieć starożytne starcia gladiatorów. Swoją drogą, porównanie do
wojowników, którzy tłukli się na rzymskich arenach, pada nawet w kontekście
jednego z głównych bohaterów tego brytyjsko-amerykańskiego filmu akcji. No
dobra, ale jak wyglądają te konkretne zmagania? Otóż tytułowy turniej odbywa
się co siedem lat w losowo wybranym mieście, stawiając naprzeciw siebie
zawodowych zabójców z różnych zakątków świata. Uczestnicy mogą namierzać swoje
położenie dzięki specjalnym nadajnikom, które przy okazji pomagają też śledzić
ich poczynania organizatorom całej zabawy, wraz z kamerami monitorującymi daną
miejscowość.
Czemu
zawodnicy zgłaszają się z własnej woli? Owszem, to profesjonaliści w dziedzinie
odbierania życia, lecz przegrana oznacza definitywny koniec. Ano główny wabik
stanowi tutaj kasa, która dodatkowo podsyca chęć udowodnienia sobie i reszcie,
że jest się mistrzem nad mistrzami. Co jak co, ale 10 milionów dolców piechotą
nie chodzi. I nie ma w tym żadnego przekrętu, gdyż tzw. kierownicy bajzlu,
wespół z zaproszonymi widzami, dysponują naprawdę grubą forsą. Na dokładkę, nie
brak wśród nich ludzi u władzy, którzy za sprawą rozległych możliwości
manipulują mediami i opinią publiczną, by zatuszować popisy morderców.
Zrzucając przykładowo winę na wypadki drogowe czy domniemane ataki
terrorystyczne, urządzają więc swoiste igrzyska w myśl zasady „kto bogatemu
zabroni”.
Mydlenie
oczu osobom postronnym bynajmniej nie urasta do rangi kluczowego wątku, który
posłużyłby do prawienia moralizatorskich traktatów o przekraczaniu granic dla
rozrywki. Ot, drobny, choć dość istotny klocek fabularny, żeby w miarę usprawiedliwić
przedstawione wydarzenia. Jak zasygnalizowałam na wstępie, w „Turnieju” liczy
się rozwałka, a ta wypada całkiem efektownie. Sceny akcji bywają rzeczywiście brutalne,
lecz zostały nakręcone z odpowiednią dynamiką. Zabójcy dużo strzelają, obijają
konkurentów, łamią im to i owo, zarazem przykładając ręce do paru wybuchów. Ba,
mamy również popis widowiskowego biegania w wykonaniu twórcy freerunningu –
Sébastiena Foucana, któremu powierzono drugoplanową postać Antona Bogarta,
jednego z uczestników morderczych zawodów.
Obraz
Scotta Manna ogląda się nieźle, mimo że im dalej w las, tym więcej naciąganych
momentów, każących przymykać oko na logikę. Produkcji nie można jednak odmówić dosyć przyzwoitej konstrukcji scenariusza.
Film już na starcie sprawnie wprowadza nas w turniejowe realia i pokazuje, że
organizowana zabawa to nie przelewki. Zobaczymy wtedy m.in. krwawy finał
wcześniejszej, rozegranej w Brazylii edycji, co jednocześnie ma na celu prezentację
Joshuy Harlowa (w tej roli Ving Rhames), ówczesnego zwycięzcy i faworyta do
kolejnego lauru. Jego entrée jest częścią zaznajamiania odbiorców z pozostałymi
ważnymi postaciami, które przeważnie także robią za przykłady do demonstracji
reguł gry. A gdy ruszy nowy turniej – tym razem w brytyjskim mieście
Middlesbrough, nie zabraknie dodatkowych komplikacji. Po pierwsze, wśród
uczestników znajdzie się zabójca żony Harlowa, o czym akurat kierownictwo
bardzo dobrze wie. Po drugie, ktoś nagle zechce tak namieszać, że dobitnie
odczuje to pewien Bogu ducha winien, acz niewylewający za kołnierz ksiądz.
Wprawdzie
w szranki stanie 30 zawodowców, ale większość spełni funkcję bezimiennych
randomów, których szybki marny los nikogo nie zaskoczy. Od razu zaznaczam, że
nie uważam takiego posunięcia za minus. Dzięki temu fabuła zostaje bowiem
należycie skondensowana i pozwala skupić się na najistotniejszych bohaterach.
Ci na szczęście potrafią zapaść w pamięć. Prócz posępnego mściciela Joshuy i
zwinnego Antona, nie sposób pominąć urodziwej Kelly Hu w roli Lai Lai Zhen,
której CV zawiera info o pracy dla triady. Kobieta jako jedyna przejmie się
pechowym klerykiem – ojcem MacAvoyem (Robert Carlyle), kiedy ten nieświadomie wyląduje
w centrum afery. O ile Lai Lai zdolna jest zatem do współczucia, tak szalony Teksańczyk
Miles Slade (Ian Somerhalder) nie grzeszy z kolei pozytywnymi emocjami ani nie
zyska niczyjej sympatii. To psychol, który czerpie chorą frajdę z mordowania, a
jego licznik ofiar nie zamyka się na współzawodnikach. Przybliżając postać
Slade’a, twórcy mogli sobie tak na marginesie odpuścić wstawkę z zastrzeleniem
psa, bo i bez tego wielu ludzi zapewne miałoby ochotę powiesić drania za jaja.
Wiadomo – to fikcja, lecz okrucieństwu wobec zwierzaków mówię stanowcze NIE, a
usunięcie owego fragmentu nie zubożyłoby tu przekazu.
Reasumując,
„Turniej” to kino klasy B, które powinno zadowolić fanów gatunku, o ile ktoś
nie ma wygórowanych oczekiwań. Nie uświadczymy w tej produkcji zmyślnych wolt
fabularnych ani nadmiernego realizmu, ale w zamian znajdziemy żwawe tempo oraz
charakterystyczne dla reprezentowanej konwencji sekwencje. W związku z
powyższym, jeżeli lubicie odmóżdżające akcyjniaki, możecie dać szansę omawianemu
tytułowi, gdybyście natrafili kiedyś na niego w telewizji.
--------------------------------------------------
Tytuł
polski: Turniej
Tytuł
oryginalny: The Tournament
Reżyseria: Scott Mann
Scenariusz: Gary Young, Jonathan Frank, Nick Rowntree
Obsada: Robert Carlyle, Kelly Hu, Ian Somerhalder,
Liam Cunningham, Ving Rhames, Sébastien Foucan
Gatunek:
akcja, thriller
Produkcja:
Wielka Brytania, USA
Rok
premiery: 2009
Czas
trwania: ok. 90 minut
Nie jestem fanką filmów akcji - nigdy nie mogę wysiedzieć przy nich dłużej niż pół godziny ;)
OdpowiedzUsuńJa z kolei lubię takie kino, acz generalnie sięgam po różne gatunki, kierując się tym, że w każdym można trafić zarówno na lepsze, jak i gorsze obrazy. Z sensacyjnych szczególnie lubię klasykę, np. "Szklaną pułapkę" czy "Zabójczą broń". "Turniej" nie może się równać z najlepszymi reprezentantami gatunku, to nie pierwsza liga, lecz mimo wszystko ma swoje plusy i mnie wciągnął. :)
UsuńFilm z 2009 roku, był więc szybciej niż Igrzyska śmierci w wersji kinowej. Z książką pokrył się niemalże na styk. :)
OdpowiedzUsuńTak, wiem. To tylko takie luźne skojarzenie. :)
Usuń