My Brother
Rabbit to poruszający obraz radzenia sobie z problemami, w którym niewinna, acz
kipiąca od kreatywności wyobraźnia okazuje się baśniową maścią na smutki
realnego świata. Co więcej, polskie studio Artifex Mundi pokazuje tu, że nie
potrzeba żadnych słów, by uzyskać należyty wydźwięk emocjonalny. Prym wiodą natomiast
inne środki, w tym swoista symbolika, która zdaje też egzamin na polu
logicznych zagadek.
Nie
ukrywam, że twórczość katowickiego producenta i wydawcy jest mi bardzo bliska. To
dzięki rodzimemu zespołowi rozsmakowałam się w zabawie typu hidden object.
Ściślej rzecz ujmując, w grach HOPA, które żenią takie intensywne wypatrywanie
fantów z elementami tradycyjnych point and clicków. Zachwyciwszy się swego
czasu pierwszą odsłoną Enigmatis, zaczęłam regularnie sięgać po podobne tytuły.
Nadal czerpię z nich mnóstwo frajdy, lecz nie zaprzeczę, że ta casualowa
formuła niesie ze sobą pewne ograniczenia na gruncie innowacyjnych rozwiązań. Rozumiem
więc, że firma Artifex Mundi zapragnęła śmielej wyjść poza swoje spécialité de
la maison. A dokonała tego poprzez inicjatywę o nazwie amLab, uruchomioną w
ramach prac nad różnymi gatunkami gier. Pierwszym owocem owego przedsięwzięcia,
jaki to trafił do sprzedaży, jest właśnie My Brother Rabbit.
Fabuła
omawianego projektu kręci się wokół pewnej rodziny, której szczęśliwa
egzystencja zostaje zakłócona przez poważne zmartwienie. Mianowicie najmłodsza
członkini tej familii zaczyna chorować i – niestety – nie jest to zwykłe
przeziębienie, jakie można by przepędzić kilkudniowym leżeniem w domowych
pieleszach. Uśmiech znika z twarzy beztroskiej dotąd dziewczynki, która
doświadcza silnego bólu. Nietrudno zgadnąć, że biedaczkę czeka w konsekwencji
hospitalizacja. Podczas gdy rodzice dwoją się i troją, by załatwić latorośli
wszelkie badania lekarskie, starszy braciszek pacjentki spieszy z innego
rodzaju wsparciem. Jako że siostrzyczka jest bardzo przywiązana do swojego
pluszowego królika, chłopiec wpada na pomysł, by snuć wspólną opowieść z
udziałem pociesznej zabawki. W tej wymyślonej historii owa maskotka przemierza zaś
fantastyczne krainy, a to dlatego, by pomóc przyjaciółce – uroczej kwiatuszce.
Perypetie
królika i kwiecistej istotki nie są chaotycznym zlepkiem scen, lecz jak
najbardziej świadomą konstrukcyjnie narracją. W praktycznie wszystkim, co
widzimy, tkwi głębszy i zarazem celowo łatwy do wychwycenia sens. Choć magiczne
środowisko tętni feerią przyjemnych barw, życie nietuzinkowego duetu nie jest
usłane różami. Czemu? Pluszak to bowiem nie tylko znany rodzeństwu przytulak, ale
też bajkowa inkarnacja chłopca. Z kolei roślinka, która sama zapada na zdrowiu,
jest tutejszym wcieleniem chorej siostry. Oboje odbywają wobec tego podróż po
uniwersum istniejącym w dziecięcych umysłach, a zwiedzane scenerie odpowiadają
poszczególnym fazom choroby i leczenia dziewczynki. Stąd natkniemy się dla
przykładu na gigantyczne strzykawki czy niedźwiedziego doktora, który stoi przy
dziwacznej aparaturze do wykonywania zabiegów medycznych. Swoje fantazyjne
odbicie znajdą także inne fragmenty rzeczywistości. Nieprzypadkowo zatem królik
zostanie otoczony morskimi wodami akurat wtedy, gdy chwilę wcześniej pokazano w
prawdziwym świecie akwarium.
Podkreślić
jednocześnie trzeba, że te osobliwe wojaże są nie tyle próbą całkowitego oderwania
się od bolesnej codzienności, co jaśniejszym poniekąd spojrzeniem na trawiące
rodzinę troski. Kochający brat zamierza w taki wszak sposób pocieszyć zarówno
siostrę, jak i siebie samego. Co ważne, nie miałam problemów z dostrzeżeniem
szczerych uczuć, które biją od głównych bohaterów oraz przedstawionej historii
ogółem. I to pomimo faktu, że nie uświadczymy dialogów ani wywodów narratora.
Dodać przy tym muszę, iż deweloperzy dobrze oddali charakter małoletniego
postrzegania rzeczywistości. Perspektywy sprzyjającej przecież takim ucieczkom
ku fikcyjnym i nierzadko abstrakcyjnym obrazom, w których rozmaite rzeczy potrafią
nabrać wręcz magicznych kształtów.
Jak
już wspomniałam, komunikacja słowna ustępuje w My Brother Rabbit miejsca
obrazkowej, pomijając menu czy początkowy samouczek ze zwięzłym objaśnieniem
obsługi. W związku z powyższym, pewne cele gracza, instrukcje do łamigłówek tudzież
sprytnie zakamuflowane podpowiedzi przybierają stricte ilustracyjną postać. A
skoro zahaczyłam o kwestie dotyczące rozgrywki, pociągnijmy dalej ten temat.
Pod kątem mechaniki, Artifex Mundi proponuje nam zabawę w rytmie point and
click, aczkolwiek mamy do czynienia z czymś w stylu pośredniego stadium pomiędzy
HOPKĄ i rasową przygodówką. Śląscy twórcy nie odżegnują się od swojej
dotychczasowej specjalizacji, przez co, tak na marginesie, produkcja przypomina
również The Tiny Bang Story autorstwa rosyjskiego Colibri Games. Z tą podstawą
różnicą, że polski tytuł wypada lepiej niż sympatyczna, lecz uboga od strony
fabularnej pozycja z 2011 roku.
Grywalną
arenę naszych zmagań stanowią płody dziecięcej wyobraźni. W trakcie eksploracji
takich plansz pojawiają się ikonki z typem poszukiwanych gratów i kropkami
symbolizującymi liczbę niezbędnych egzemplarzy. Gromadzenie owych przedmiotów wzbudza
nieodparte skojarzenia z wyłapywaniem ukrytych obiektów, ponieważ skrupulatnie wodzimy
wówczas oczami po lokacjach, wchodzących w skład aktualnie przerabianej krainy.
Część rekwizytów wymaga wpierw dodatkowych interakcji, np. pojedynczej
czynności czy uporania się z logiczną zagadką. Wśród łamigłówek, aktywowanych
głównie zebranymi kompletami, znajdziemy takie zadania jak zapalanie kryształów
według konkretnych sekwencji, przesuwanie kulek w labiryncie, ustawianie kół
zębatych czy inne układankowe wariacje. Napotkane wyzwania nie zaliczają się do
skomplikowanych, ale to plus, zwłaszcza że do gry mogą śmiało zasiąść młodsi
odbiorcy. Nie mówiąc o tym, iż pasują do specyficznej,
dziecięco-surrealistycznej estetyki.
Zastosowana
konwencja nie oddziaływałaby tak mocno, gdyby nie świetna warstwa audiowizualna.
Mimo że partie w świecie rzeczywistym sprowadzają się do krótkich,
nieinteraktywnych scenek, potraktowano je z dużą starannością, nadając bardzo
ładny, choć odmienny niż reszta gry styl (kreska, dobór kolorów itp.). Co jednak
zrozumiałe, grafika rozkwita w pełni, kiedy poruszamy się po wyimaginowanych
sferach. Po pierwsze, spędzimy tam większość czasu, no i oczywiście gramy,
zamiast biernie obserwować ekran. Po drugie, fantastyczne scenerie operują
znacznie bogatszą paletą barw i na każdym kroku częstują niecodziennymi
pomysłami. Słowem, cudownie się na to wszystko patrzy! A i wybornie słucha, bo
muzyka jest kolejną zaletą. Dla mnie to żadne zaskoczenie, gdyż skomponowaniem
przygrywających w tle utworów zajął się Arkadiusz Reikowski, czyli sprawdzona
marka, jeśli chodzi o soundtracki do gier (m.in. Kholat, Layers of Fear, cykl
Eventide). Ścieżka dźwiękowa czaruje klimatycznymi melodiami, przykładowo podsycając
nasze zaciekawienie malowniczym otoczeniem lub wtrącając w razie konieczności
smutniejsze nuty.
Podsumowując,
My Brother Rabbit dostarczyło mi nad wyraz satysfakcjonujących wrażeń. Wciągający
gameplay, piękna oprawa wizualna, nastrojowa muzyka i prosta, lecz obdarzona
drugim dnem oraz emocjonalnym ładunkiem historia – tych czterech godzin, jakich
to potrzebowałam ukończenie produkcji, na pewno nie mogę uznać za stracone. Brawa
dla deweloperów za przygotowanie tak urokliwego kawałka kodu, który powinien
spodobać się graczom w różnym wieku.
---------------------------------------------------
Za udostępnienie
egzemplarza do recenzji dziękuję producentowi i wydawcy – firmie Artifex Mundi.
Super recenzja jak zawsze :) Dzięki!
OdpowiedzUsuńDziękuję ślicznie za miłe słowa. Pozdrawiam. :)
Usuń