Gdy wróg ma
przewagę liczebną i siłową, nie trzeba od razu składać broni, definitywnie
stawiając na sobie krzyżyk. W tych, zdawałoby się beznadziejnych, przypadkach,
warto wykorzystać innego rodzaju arsenał, a konkretnie spryt, dzięki któremu
połączylibyśmy taktyczny pomyślunek z właściwym wyczuciem czasu. Taką metodę
obiera profesor Vincent Cornelius Moore, główny bohater Steamburga. Równocześnie
musi wykazać się dużymi pokładami cierpliwości, choć, gwoli ścisłości, to
akurat przede wszystkim dola gracza.
Za
opracowanie recenzowanej produkcji odpowiada warszawskie Telehorse, o którym
można śmiało powiedzieć, że uczyniło steampunkowe klimaty swoim oczkiem w
głowie. Takowe realia stanowią bezsprzeczną specjalizację rodzimego dewelopera,
co potwierdza już pobieżne spojrzenie na listę nazw gier z portfolio studia pod
kierownictwem Mariusza Szypury. Telehorse ma wszak na koncie chwaloną przez
branżę przygodówkę Steampunker, a także dedykowany wirtualnej rzeczywistości
Steampunker VR Periscope Shooter czy Steamkraft, pozycję typu endless runner,
przy której projektowaniu inspirowano się piórem Juliusza Verne’a. I wreszcie
Steamburg, wypuszczony w świat na początku listopada 2017 roku.
Roboty atakują!
Akcja
tej gry z gatunku puzzle adventure została osadzona na przełomie XIX i XX
wieku, kiedy w tytułowej metropolii wyjątkowo źle się dzieje. Bo przecież nie
sposób uznać za komfortową sytuację fakt, iż po okolicy pałęta się mnóstwo
agresywnych robotów. Przybyłe z kosmosu machiny nie mają litości dla nikogo, funkcjonując
w trybie nieustannej gotowości do zabicia każdego dostrzeżonego człowieka. To
zaś stawia pod dużym znakiem zapytania dalsze istnienie ludzkości, o ile ktoś
nie powstrzyma robocich swawoli. I mimo że tradycyjne siły zbrojne nie radzą
sobie zbyt dobrze, pojawia się nadzieja na ratunek. A są nią wynalazki
profesora Moore’a, który swój wirtualny debiut zaliczył w Steampunkerze.
Jak
napisałam we wstępie, to Vincentowi przypada pierwszoplanowa i zarazem grywalna
rola w tej produkcji. Naszego protagonistę ściągnęły do Steamburga obowiązki
zawodowe, obejmujące wykłady dla żaków z lokalnego uniwersytetu oraz intensywne
badania nad elektrycznością i piorunami. Tam też poznał miłość swojego życia –
Elizabeth Wells, obecnie lekarkę, z którą zamierza się wkrótce ożenić. Sęk w
tym, że inwazja burzy szczęście narzeczonych. Wynalazca przemierza więc ulice
miasta nie tylko po to, by przeprowadzać praktyczne testy eksperymentalnej
broni, ale i żeby odnaleźć ukochaną. Co prawda cała ta historia nie jest zbyt skomplikowana
ani wyszukana, lecz rzetelnie usprawiedliwia podejmowane przez pana Moore’a
działania. W związku z powyższym, nie sprawia wrażenia dorzuconej na
odczepnego.
Przystawka do
dania głównego
Za
podstawowe budulce narracji służą radiotelefoniczne rozmowy oraz dokumenty
(listy, zdjęcia itp.), które przybliżają zarówno kulisy wątku romantycznego,
jak i bieżące wydarzenia w szerszym kontekście. Przyczółkiem dla różnorakich
notek są małe, wolne od zagrożeń strefy, m.in. obserwatorium, mieszkanie bohatera
czy schrony. W tych zamkniętych pomieszczeniach okazjonalnie zajmiemy się prościutkimi
przygodówkowymi zadaniami, np. podniesieniem istotnego rekwizytu bądź
ustawieniem danego urządzenia. To wszystko jednak wyłącznie chwile oddechu od
sedna rozgrywki, na jakie składają się poziomy pod gołym niebem. Poziomy te
przybierają formę wymagającej gry logicznej, gdzie kluczem do sukcesu jest stopniowa
eliminacja przeciwników.
Trudna sztuka
wypuszczania bomb
Nasz
podopieczny nie aspiruje do miana takiego herosa, który – niczym John Rambo lub
inny napakowany i uzbrojony twardziel – wpadłby pomiędzy oponentów, by urządzić
szybką eksterminację. Facet nie dysponuje klasycznym orężem, w zamian preferując
bystry umysł, niezbędny do umiejętnego wykorzystania niesionych elektrobomb.
Wprawdzie podręczne gadżety nie posiadają mocy zdolnej zniszczyć roboty, ale za
to potrafią je do siebie zwabić i na krótko unieruchomić. Stąd zachodzi
konieczność takiego lokowania przynęt na planszy, żeby zagonić poszczególne
maszyny ku ogromnym cewkom Tesli. Te z kolei nie cackają się z łażącym
żelastwem – kiedy już niemilec dotrze dostatecznie blisko, zostanie
poczęstowany zabójczą dawką energii elektrycznej i po kłopocie. Z identycznego
powodu Vincent także nie powinien przytulać się do owych cewek.
Im
dalej, tym bardziej napocimy się podczas przechodzenia leveli – swoją drogą, pomysłowo
skonstruowanych. Niemniej gra w zasadzie od początku sygnalizuje, że to nie
miejsce dla amatorów odprężającej, niedzielnej zabawy. Steamburg nie stara się
też kłaniać osobom z refleksem szachisty. Owszem, można, a nawet trzeba, sporo
się namyśleć, jeżeli zależy nam na owocnym rozplanowaniu kroków. Jednocześnie często
odczujemy presję przy wykonywaniu pewnych manewrów, uważając, by nie dać się
złapać. Skądinąd wciągająca mechanika umie zatem zaleźć za skórę, zwłaszcza
wobec średnio wygodnego sterowania. Bombkami ciskamy przesuwając kursor w kierunku
odwrotnym do pożądanego – przyznam, że ciężko było mi się szybko przyzwyczaić.
A jako że każdą czynność wykonujemy jednym przyciskiem myszy, łatwo o omyłkowe upuszczenie
wabika. Łatwo również o zgony, równoznaczne z regularnym powtarzaniem poziomów.
Marnowanie
bomb jest o tyle niewskazane, że otrzymujemy ograniczoną liczbę sztuk na
planszę. Oczywiście to nie jedyne utrudnienie tudzież rzeczy do ogarniania,
jakie przyszykował polski producent. Weźmy dla przykładu generatory, które
otwierają mosty i bramy. Wystarczy do nich po prostu podejść, ale gdy nie można
tego akurat zrobić, rzucamy elektrobombę. Są też częściowo przesłaniające widok
chmury – taki trochę wrzód na tyłku. W późniejszych etapach zdobywamy niby gadżety
zwane odchmurzaczami, lecz bardziej opłacało mi się zwyczajnie przeczekać aż obłok
zniknie z wybranego terenu. Poza tym, warto wymienić chociażby zabawę z
portalami czy wrogie tałatajstwo, występujące potem we wredniejszych odmianach
(m.in. żwawsze tudzież latające warianty). Słowem, najlepiej mieć oczy dookoła
głowy.
Steampunk widz,
steampunk słyszę
Co
do oprawy audiowizualnej, środowisko gry, które obserwujemy z rzutu
izometrycznego, nie oferuje graficznych wodotrysków, aczkolwiek proponowana
oszczędność zdaje egzamin. Ot, jest w ogólnym rozrachunku czytelnie, kolorowo i
stosunkowo przyjemnie dla oczu. Należy przy okazji dodać, że wizualne aspekty projektu
pamiętają o podkreślaniu steampunkowej atmosfery, podobnie jak ścieżka dźwiękowa.
Jednakże przydałaby się opcja regulowania głośności muzyki wewnątrz aplikacji,
gdyż utwory, które wzbogacają skojarzenia z wiekiem pary o lekko psychodeliczne
nuty, nie pomagały mi zbytnio w uzyskaniu maksymalnej koncentracji. A ta jest
jednym z koniecznych warunków na drodze do kolejnych zwycięstw.
Nie dla każdego
Podsumowując,
Steamburg nie jest diamentem bez skazy, lecz na pewno nie można odmówić mu
interesujących koncepcji. Osobiście nie żałuję poświęconego Vincentowi czasu,
mimo że nierzadko przełykałam pigułki goryczy przy ponownym rozgryzaniu plansz,
by w końcu przyszło upragnione zadowolenie z wygranej. Komu poleciłabym ten
specyficzny tytuł autorstwa Telehorse? Ano takim graczom, których nie
przerażają logiczne zmagania z naciskiem na sprawne działanie.
---------------------------------------------------
Za udostępnienie
egzemplarza do recenzji dziękuję firmie PR Outreach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.