środa, 25 października 2017

Modern Tales: Czas Postępu (PC) - recenzja


Śledząc rynek gier HOPA, zauważyłam, iż wielu reprezentantów tego gatunku rozrosło się do kilkuczęściowych serii. I chociaż Modern Tales: Czas Postępu to dopiero pierwsze wcielenie marki, już teraz widać, że w przygodach Emily Patterson tkwi spory potencjał do zrobienia kolejnych odsłon, wzorem licznego grona casualowych pobratymców. Oby tak się stało, bo dziewczyna może być jak najbardziej zadowolona ze swojego wirtualnego debiutu.

Produkcja, którą studio Orchid Games wypuściło pod wydawniczym mecenatem firmy Artifex Mundi, przedstawia odbiorcom historię osadzoną na początku XX wieku. Akcja gry startuje w Paryżu, gdzie trwa akurat wystawa wynalazków, ściągając tam światową elitę naukowców. W imprezie uczestniczy m.in. Emily Patterson, latorośl jednego z umysłów ścisłych, który planuje dać pokaz swojego talentu. Nasza protagonistka docenia zalety takiego wydarzenia oraz zdobyczy technologicznych ogółem, aczkolwiek dostrzega równocześnie związane z tym ryzyko. Tego rodzaju komentarz rzuca zresztą we wstępnym filmiku, zdradzając chęć walki ze złem.


(Nie)bezpieczny świat nauki

Okazja do odegrania roli prawdziwej heroiny nadarza się jeszcze prędzej niż panna Patterson się spodziewała. Paryska wystawa zostaje bowiem w iście widowiskowy i zarazem dramatyczny sposób przerwana, kończąc się zagadkowym zniknięciem zgromadzonych wynalazców, włącznie z ojczulkiem Emilki. Dzielna dziewczyna nie zamierza oczywiście biernie czekać na dalszy rozwój wypadków, a co za tym idzie – wszczyna własne dochodzenie w owej sprawie. Wkrótce też wpada na trop potencjalnego winowajcy, którym jest bogaty hrabia d’Albignac. Oficjalnie mężczyzna słynie z finansowego wspierania ludzi nauki i sztuki, lecz istnieją silne przesłanki, że ma swoje za uszami. Przypuszczalnie to taki człowiek, który nad wyraz gorliwie traktuje popularne powiedzenie „kto bogatemu zabroni”.

Jak wspomniałam wcześniej, Modern Tales wykazuje predyspozycje, by przerodzić się w dłuższy cykl. A tym aspektem gry, który szczególnie utwierdził mnie w takim przekonaniu, jest fabuła. I to nie tylko dlatego, że ostatnie minuty zawierają pewną furtkę dla kontynuacji. Przede wszystkim kupiłam ten klimat wielkiej przygody, a także ekscytacji różnorakimi wynalazkami. Dodam, iż odbywający się tu wyścig z czasem nie przeszkodził wprowadzeniu generalnie lekkiej atmosfery. Nie myślę o stricte komicznych, ale zwyczajnie sympatycznych momentach. Dotyczy to choćby niektórych postaci autentycznych. Stąd uwadze Coco Chanel nie ujdzie strój Emilii, gdyż ta ma w sobie coś z chłopczycy i nosi spodnie, mimo że u pań nadal królują suknie oraz spódnice. Z kolei kurtuazja młodego Alberta Einsteina sugeruje, iż Pattersonówna przyprawiła go chyba o szybsze bicie serca. Trzeba również pochwalić twórców za dryg do zapadającej w pamięć obsady.


Angażująca i estetyczna rozrywka

Dobrze spisano się ponadto na polu gameplayu, który, tradycyjnie dla takiej formuły zabawy, serwuje nam sekwencje hidden object oraz partie stylizowane na point and clicki (inwentarzówki, wszelkiego sortu układanki itp.). Owszem, nie uświadczyłam rewolucyjnych pomysłów, lecz z przyjemnością zaliczałam kolejne zadania. Co istotne, rozgrywkę należycie dopasowano do scenariusza. Bo skoro mamy styczność ze środowiskiem naukowców, to logiczne, że regularnie napotykamy jakieś mechanizmy. Za przykład niech posłuży wizyta we francuskim lokum taty bohaterki. Jak nadmieni nasza podopieczna, papa jest ciut sfiksowany na punkcie zabezpieczeń, co uzasadnia obecność pewnych zagadek. Swoją drogą, częste w HOPKACH przesuwanie węzłów też nieźle koresponduje z fabułą, pojawiając się przy ogarnianiu spadochronu. Jeśli zaś chodzi o ukryte obiekty, deweloperzy przygotowali klasyczne listy nazw bądź kształtów, plansze wymagające ciągłych interakcji, plus jedną scenę fragmentaryczną (szukanie części większego rekwizytu).

Podążając śladem zaginionego ojca, Emily dużo się napodróżuje, począwszy od Francji, poprzez Szwajcarię, a na ośnieżonej Syberii kończąc. Taka trasa zaprocentowała godziwą różnorodnością w obrębie klimatycznych miejscówek, którym wypadałoby wręczyć laurkę za tak piękne wykonanie, mnóstwo detali oraz intensywnych barw. Całkiem sporo tutaj moich ulubionych, niebieskich odcieni, lecz graficy bynajmniej nie zapominają o pozostałych kolorach. Miło patrzy się też na ładne i staranne, acz bardzo skromnie animowane postaci, którym głosu użyczyli profesjonalni angielscy lektorzy. Co do warstwy audio, nie zawodzą ani dźwięki otoczenia, ani kompozycje Michała Ratkowskiego, częstujące nasze uszy raz bardziej napiętą, a kiedy indziej pogodniejszą lub stateczną nutą.


Summa summarum

Modern Tales: Czas Postępu (Modern Tales: Age of Invention) oferuje graczom wciągającą i dynamiczną historię, która z powodzeniem podejmuje motyw ochrony wynalazków przed nieodpowiednimi ludźmi. Panna Patterson da się lubić, wraz z resztą pozytywnych bohaterów, a poza tym nikomu nie można zarzucić bycia mdłym. Nie rozczarowują również pozostałe części składowe produkcji, czyli oprawa audiowizualna oraz zadania, z jakimi zmierzyłam się w przeciągu około 4 godzin, potrzebnych do przejścia gry. Jeżeli moje nadzieje ziszczą się i ujrzymy w przyszłości sequel, nie omieszkam sprawdzić takowej kontynuacji. A tymczasem fanów HOPEK zachęcam, by zaprzyjaźnili się z odważną Emilią.



---------------------------------------------------

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję wydawcy – firmie Artifex Mundi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

System komentarzy, tak jak cały blog, funkcjonuje na platformie Blogger, gdzie stosowane są zasady polityki prywatności Google.