„Delfin Plum” w
reżyserii Eduarda Schuldta to animowana ekranizacja książki Sergia Bambarena
pt. „Delfin. Opowieść o marzycielu”. Literackiego pierwowzoru nie czytałam,
więc nie mogę wyrazić własnej opinii na jego temat. Niemniej o ile oryginał
cieszy się sławą światowego bestsellera, tak filmowej wersji z pewnością nie
grozi załapanie się do klasyki animacji. A słowa te pisze osoba, która, pomimo
bycia dorosłą, ani myśli odmawiać sobie oglądania co jakiś czas produkcji dla
młodszych widzów. Oczywiście poza pozycjami stricte dla maluchów, bo na bajeczki
typu „Teletubisie” również dzieciaki robią się dość szybko za stare.
Tytułowy
Plum wiedzie spokojną, acz nudną egzystencję w lagunie wraz z pozostałymi
delfinami. Niestety, główny bohater czuje się niczym outsider i faktycznie
odstaje od pobratymców, a to dlatego, że ma głowę pełną marzeń. Reszta stada
żyje natomiast pod dyktando ustalonych reguł, które – choć pomagają unikać
zagrożeń – sprawiają, że pływająca społeczność koncentruje się jedynie na
zdobywaniu pożywienia, zamiast snuć jakiekolwiek rozważania o przygodach czy
innych śmiałych przedsięwzięciach. Pomijając okazjonalne, drobne szaleństwa,
Plum może i nadal motałby się w takiej stagnacji, gdyby nie spotkanie z wielką
płaszczką. Ta pełni bowiem funkcję kluczowego czynnika, który popycha
sympatycznego młodzieńca do działania na zasadzie „raz kozie śmierć”. Kiedy zatem
płaszczka zasugeruje bycie sobą i pójście za głosem serca, delfinek opuści
bezpieczną przystań, by wyruszyć ku nieznanemu.